wtorek, 29 kwietnia 2014

Akcja "Blogerki Pomagają Zwierzakom" ruszyła!

Jakiś czas temu trafiłam na bardzo ciekawy pomysł akcji blogerskiej.
Wyglądał on mniej więcej tak: organizatorka pisze do firmy, firma przekazuje fanty, które natomiast zostają sprzedane w formie sprzedaży na blogu/licytacji na FB i dochód uzyskany w ten sposób trafia na konto fundacji pomagającej zwierzakom.
Szukano blogerek, które będą udostępniać wieści na temat ewentualnych sprzedaży. No cóż... Znacie mnie i wiecie, że jestem straszną kociarą. Staram się pomagać, kiedy tylko mogę - a sąsiedzi już mnie nienawidzą za dokarmianie podwórkowych kotów. Pamiętacie też pewnie, że nie mogłam się psychicznie pozbierać po tym, co spotkało kotka zwanego Aniołkiem. Ostatnio nawet musiałam przygotowywać Lubemu ekstrakolację, bo w drodze samochodem do domu - zauważywszy coś ciemnego na poboczu - kazałam mu zawracać "bo to może być jakiś potrącony zwierzak". Znalezisko okazało się być czarną skarpetką... a przysiąc bym mogła, że widziałam czarne futerko! Na swoje usprawiedliwienie mam to, że było ciemno, a moje intencje były przecież dobre... :D

No, ale przechodząc do rzeczy:
Akcja wreszcie ruszyła! Pierwszą firmą, która zdecydowała się przekazać fanty na rzecz akcji jest Elfa Pharm Polska, od której organizatorka dostała 8 zestawów kosmetyków Green Pharmacy. Cieszę się, że są w Polsce firmy, które nie gonią tylko za pieniądzem, zwłaszcza że sama osobiście lubię tę markę :) Zobaczcie, jakie fajności zostały przekazane do sprzedaży!

Zdjęcia dzięki uprzejmości Magdy z bloga brokatwspreju.blogspot.com :)




Pięknie zapakowane zestawy składają się z różanego żelu pod prysznic, kremu i peelingu cukrowego.

Cena zestawu bez torby: 30zł
Cena zestawu z torbą: 35zł
I w tej cenie są już koszty wysyłki :)

Po więcej szczegółów i w celu zakupu zestawu odsyłam Was do Magdy TUTAJ lub pod adresem email brokatwspreju@gmail.com :)

Mój zestaw czeka już na mnie odłożony, bo muszę chwilę poczekać na pieniądze :) Muszę przyznać, że osobiście jestem pod wrażeniem, bo to stwarza sytuację idealną. Lubię i chcę pomagać zwierzakom, a w tej sytuacji nie tylko im pomagam, a dostaję też kosmetyki firmy którą lubię, w wariancie który lubię (ach, róże!), z eko torbą, i w dobrej cenie :) No sama słodycz i łączenie dobrego z pożytecznym :)

Trzymam kciuki za powodzenie akcji!

Kot treningowy

Google.com
I nadszedł ten dzień.
Ten bardzo zły dzień.
Dzień, w którym wszystkie wafelki, ciasteczka, chipsy i tym podobne smaczności wyszły mi bokiem. 
DOSŁOWNIE.
I... nie jest mi z tym dobrze :(

Google.com
Od dziecka byłam osobą szczupłą, żeby nie powiedzieć - chudą, i o ile sama nigdy nie miałam nic przeciwko osobom "większym" niż ja, o tyle w dzieciństwie one w większości zawsze miały ze mną jakiś problem. Nie rozumiałam tego, no ale tak już było - a że do tego byłam wysoka (w wieku 12 lat miałam 176cm wzrostu) to wyzwiska w stylu "drabina", "patyczak" czy też "longer" (od nazwy kanapki w KFC) były dla mnie codziennością. Pomimo takich sytuacji, które ciągnęły się za mną od podstawówki do liceum, lubiłam swoje ciało. Miałam może kompleksy z uwagi na swój wysoki wzrost, ale waga mi pasowała. Po prostu lubiłam siebie taką, mimo że otoczenie ciągle mówiło "weź przytyj" - bo wzrostu przecież zmienić nie mogłam. 

"Kilka" lat minęło, dziś mam 23 lata, i po raz pierwszy mam maleńki problem w postaci nadprogramowych centymetrów. Nie lubię takich zmian. Nie jestem jedną z tych dziewczyn, które załamią się każdym centymetrem na plusie, a potem będą niewolniczo liczyć kalorie w każdym posiłku, o ile w ogóle będą jeść - anoreksja jest przecież modna w pewnych kręgach. Podchodzę do tego bardziej na luzie. Moim celem jest figura i waga, z którymi będę czuła się dobrze - to chyba nie tak wiele?
Dlatego moim nowym celem jest pozbycie się dodatkowych centymetrów! :) 

Google.com
Ponieważ poziom mojej aktywności fizycznej pozostawia wiele do życzenia, postanowiłam poszukać jakichś zestawów ćwiczeń. Co do nich jestem wybredna, ponieważ kilka lat temu przeszłam laparotomię i została mi po niej 17cm blizna - na szczęście nie jest widoczna dla niepowołanych, ale wciąż osłabiło to moje (kiedyś bardzo mocne) mięśnie brzucha i sprawia, że muszę uważać na ćwiczenia by nie narobić sobie przepuklin. Mam za sobą próby robienia szóstki Weidera czy tym podobnych wynalazków, kończyło się masakrycznymi bólami mięśni i zakwasami - i nie były one typowe (trenowałam kilka lat sztuki walki, uwierzcie mi - wiem, czym są zakwasy). Profilaktycznie więc omijam ćwiczenia, które mogłyby zbytnio obciążać dolne mięśnie brzucha. Najbardziej odpowiadają mi treningi w formie tańca lub w formie zbliżonej do niego. Dzięki nim mogę się zgrzać, mięśnie pracują, a żadna konkretna partia nie jest megaobciążana - dla mnie to sama korzyść. Nie jestem pewna, czy dobrze rozumuję i pewnie ktoś bardziej obeznany w temacie mógłby mnie poprawić, ale wydaje mi się, że to na chwilę obecną najbezpieczniejsza forma treningu dla takiej osoby jak ja. No, może poza bieganiem... ale za tym z kolei nie przepadam.

demoty.pl

Pierwszy z treningów, Cardio Axe z serii Brazil Butt Lift wygląda może niepozornie, ale daje w kość. Nie mogłam znaleźć tego treningu na youtube, ale znalazłam w innym miejscu: KLIK
Niestety, nie mam opcji wstawienia go na bloga.
Wymaga on trochę miejsca, ale pół godziny takiego treningu jest naprawdę odczuwalne. I nie boli mnie nic w okolicy dolnych mięśni brzucha :)

Drugi z treningów znalazłam na blogu Mój Zdrowy Świat i - choć krótki - wydaje mi się być odpowiedni :) Muzyka też średnio moja, aaale... trochę basów nie zaszkodzi :P


Planuję robić treningi naprzemiennie rozpoczynając od Cardio Axe, 5 dni w tygodniu, i potem robić sobie dwa dni przerwy - i tak przez miesiąc, zaczynając od jutra.

Czemu piszę o tym na blogu? To bardzo proste. Powszechnie wiadomo, że łatwiej jest nam złamać obietnicę, która była składana przed sobą bez obecności jakichkolwiek świadków. No... to teraz mam świadków :) I wiem, że nie będzie mi tak łatwo się z tego wycofać. Wy, jako moje Czytelniczki, odgrywacie więc aktywną rolę w mojej motywacji :)

Wielkie spalanie czas zacząć!

Pozdrawiam!

piątek, 25 kwietnia 2014

Wygładzający peeling do stóp Evree

Witajcie :) 

Po pierwsze, chciałabym bardzo, bardzo podziękować Wam wszystkim za to, co zobaczyłam przy ostatnim logowaniu na bloga. Piękne, okrąglutkie 30 obserwatorów! Myślałam, że spadnę z krzesła już po raz drugi, bo pierwszy raz zamurowało mnie przy 43 lubisiach na Facebooku :D Bardzo mnie to cieszy, liczby w całości i każdy obserwator czy lubiś z osobna. Nic bardziej nie motywuje :) Chyba będę musiała pomyśleć o małej niespodziance dla Was, choć rozdanie planowałam dopiero na pierwsze urodziny bloga. Mam teraz trochę urwanie głowy w związku z poprawą egzaminu, ale w ciągu kilku tygodni powinnam coś zorganizować :)

O - tak się cieszyłam! :)
(źródło - images.google.com)

Nie wiem jak u Was, ale w moim mieście jest dziś wręcz upalnie jak na kwiecień. Ku swojemu zdziwieniu wyszłam dziś do sklepu po stereotypowe bułki w koszulce na krótki rękaw i wcale nie było mi zimno... Robi się coraz cieplej, odsłaniamy coraz więcej. O ile zwykle nie jest tak ciężko zadbać o ładny wygląd skóry, o tyle ze stopami bywa ciężej. Zmęczone po zimie i ciepłych butach, twarde, zrogowaciałe pięty - szczęściarą jest ta, która nie zna tego problemu.

Pamiętacie post o styczniowym Shinybox BE SHINY? Byłam zachwycona zawartością. W owym pudełku pojawiła się niepozorna, acz miła dla oka niebieska tubka wygładzającego peelingu do stóp Evree. Marka ponoć znana i dostępna w Rossmannach, choć sama wcześniej nie widziałam ich produktów na oczy - no, to tubka w łapkę i czytam. Drobinki pumeksu, urea i wosk pszczeli. Przebadany dermatologicznie. Bez parabenów - i tu dałam mu pierwszy plus. Taki malutki. Maluteńki.


Sama tubka wykonana jest z niebieskiego, miękkiego, nieprzezroczystego plastiku. Utrudnia to kontrolę pozostałej ilości kosmetyku, ale możemy po prostu spojrzeć na tubkę trzymaną pod światło i to już trochę rozjaśni sytuację. Peeling ważny jest 12 miesięcy od otworzenia i - tu kolejny plus - nie był testowany na zwierzętach.

Dlaczego zwracam uwagę na to, czy kosmetyk jest, czy też nie jest testowany na zwierzętach - wystarczy poczytać w Internecie (choć to raczej lektura dla ludzi o mocnych nerwach), jak męczą te zwierzaki w laboratoriach. Nie tylko stereotypowe myszy, szczury czy króliki - psy, koty... Psychika zwierząt odbijanych z laboratoriów często jest już nie do naprawienia. Kiedyś nie zwracałam uwagi na oznaczenia, dziś jestem na etapie "moja świadomość się budzi"  i wolałabym nie używać kosmetyków okupionych bólem jakiegoś stworzenia. Mam do tego pełne prawo jako konsument.

Co o peelingu mówi sam producent:
"Peeling skutecznie usuwa martwe komórki naskórka oraz zapobiega tworzeniu się stwardnień i zrogowaceń bez zbędnego wysuszania skóry. Zwiększa zdolność skóry do przyjmowania składników odżywczych.
Dzięki zawartości lanoliny i wosku pszczelego wspomaga odnowę i regenerację skóry. Urea nawilża i pozostawia stopy niezwykle miękkie oraz aksamitnie gładkie. Zawarty naturalny lawendowy olejek eteryczny ma działanie bakteriobójcze i grzybobójcze, łagodzi podrażnienia oraz działa odświeżająco."

Peeling rzeczywiście pachnie lawendą. Sama nie mam żadnych awersji do tego zapachu, ale znam osoby które na sam dźwięk słowa "lawenda" uciekają gdzie pieprz rośnie. Niebieskie drobinki pumeksu są może i drobne, ale ostre. Próbowałam jakoś uchwycić je dla Was na zdjęciu ale nie wiem czy to foch aparatu, czy może peeling nie polubił się jakoś z moją dłonią... Nijak nie mogłam tego uchwycić :(

Jak widać nasz kolega jest trochę średnio fotogeniczny.

Cena produktu to około 10zł za 75ml, ale w promocjach można go kupić taniej (np. teraz w Rossmannie kosztuje 7,30zł).

Czas zajrzeć mu pod maskę.. ehm... do składu.
Aqua (woda), Polyurethane (składnik wiążący składniki w kosmetykach, składnik filmotwórczy tu - ścierające granulki), Caprylic/capric triglyceride (naturalnego pochodzenia natłuszczacz, wygładzacz), Urea (mocznik, tu działa zmiękczająco, złuszczająco, reguluje rogowacenie skóry), Glycerin (gliceryna - nawilża, wygładza), Cetearyl alcohol (zmiękcza, wygładza, natłuszcza), Ceteareth-20 (PEG, emulgator, odpowiada za gruntowne oczyszczenie skóry), Petrolatum (parafina), Ethylhexyl stearate (filmotwórczy emolient, zmiękcza), Cetyl alcohol (emolient, stabilizator emulsji, zmiękcza, wygładza), Cera alba (wosk pszczeli - tworzy ochronny film, natłuszcza), Lanolin (lanolina - pielęgnuje, jest naturalnym emulgatorem), Pumice (pumeks - ścierniwo), Lavandula angustifolia oil (ekstrakt z lawendy - działa bakterio-i grzybobójczo), Acrylates/C10-30 alkyl acrylate crosspolymer (stabilizator emulsji), Propylene glycol (glikol propylenowy - humektant), Diazolidinyl urea (mocno nieciekawy konserwant, pochodna formaldehydu, dopuszczalny do 0,5% ale lepiej unikać), Iodopropynyl butylcarbamate (konserwant, dopuszczalne stężenie 0,05%), Disodium EDTA (konserwant, często zanieczyszczony), Sodium hydroxide (wodorotlenek sodu, regulator PH), Parfum (kompozycja zapachowa), Linalool (składnik kompozycji zapachowej, potencjalny alergen)

Sporo dobroci, trochę chemii, na szczęście w większości na końcu składu. Parafina na stopach nie zaszkodzi, ale ten Diazolidynyl Urea trochę mnie zaskoczył. Mimo wszystko peeling nie ma megawygórowanej ceny, więc myślę że można mu wybaczyć.

Jak wspominam użytkowanie?
Pomimo noszenia na co dzień ciężkich butów (co chyba będę musiała ograniczyć ze względu na kiepski stan stawów) nie mam super-mega-wielkiego problemu ze stopami. Pięty są twardsze i zrogowaciałe, ale nie stanowią raczej wielkiego wyzwania - niestety, peeling Evree nie do końca im podołał. Skóra stóp była miękka, wygładzona, uczucie odświeżenia było świetne i długotrwałe - ale skóra pięt jak była zrogowaciała, tak jest, a nie stosuję go od wczoraj. Moja Mama, która również go używała (a miała większe problemy niż ja) również nie zauważyła większych efektów.

Podsumowując - peeling ma szansę sprawdzić się na w miarę mało problemowych stópkach. Szkoda, że tak jest, bo jest on całkiem przyjemny w użyciu i miał szansę zostać u mnie na dłużej... Może gdyby dodać więcej ścierających drobinek efekt byłby lepszy?

Moja ocena to 3/5.

A Was pozdrawiam i mam nadzieję, że taka pogoda jak dziś będzie Wam towarzyszyła długo :)



czwartek, 17 kwietnia 2014

Moje kwietniowe nowości


Witajcie!

Za oknem tak piękna pogoda, a ja - zamiast pójść na spacer - męczę się z naprawą laptopa, który ma być sprawny na "już, teraz, zaraz, jak najszybciej". To jedno z moich pierwszych zleceń naprawy, wykryłam usterkę bez większego kłopotu, ale jeśli będę trafiała na samych takich klientów jak właściciel wspominanego laptopa to nie wiem, czy moje nerwy wytrzymają pracę w zawodzie. I tak pół biedy, że mogę naprawiać go (laptopa, nie klienta!) we własnym domu.

W chwili kiedy to piszę robi się diagnostyka dysku - a że przeskanowanie 500GB pod kątem uszkodzeń nie trwa pięciu minut, zrobiłam sobie przerwę na duuuży, parujący kubek cappuccino i napisanie posta dla Was. Dziś pokażę nowości, jakie pojawiły się u mnie w ostatnim czasie. Jakieś dziesięć minut temu zapukał do mnie listonosz z przesyłką na którą czekałam, więc w samą porę :)

1. Szampony Planeta Organica kupione w sklepie Skarby Syberii:

Nie zwracajcie uwagi na podkład - o nim później :)
Szampon "Turecki Hammam" był mi wielokrotnie polecany przez Jaskółkę z bloga Jaskółcze Ziele i w końcu udało mu się mnie skusić, ale kiedy zobaczyłam jego fińskiego brata-bliźniaka z maliną moroszką i innymi dobrociami... No nie było opcji, po prostu nie-by-ło-op-cji bym nie kupiła. Na pierwszy ogień do testów poszedł własnie on, "Turecki Hammam" zostawiam sobie na później. Myślę nad dokupieniem im towarzystwa w postaci odżywek.
Szampony były dostarczone błyskawicznie przesyłką kurierską, mimo że rękę dałabym sobie uciąć, że zamawiałam wysyłkę Pocztą Polską. :)

2. Małe zakupy u Annabel


Te rzeczy zakupiłam na wyprzedaży blogowej u Annabel z bloga Kolorowy Kraj Ani (którą serdecznie pozdrawiam). Balsam Lirene ciekawił mnie już od jakiegoś czasu, a o paletce Nyx "One Night In Morocco" marzyłam odkąd zobaczyłam ją na stronie GlossyBox. Dobór kolorów czyni ją niezwykle uniwersalną - można nią wykonać i makijaż dzienny, i wieczorowy, plusem jest też baza do cieni. Paletka ma również wysuwaną dolną szufladkę, w której kryją się cztery kolory do ust :) Lakierowe maleństwo jakie widzicie pomiędzy balsamem a paletką to lakier Paese MiniMe nr 22 - przepiękny fiolet. W paczce znalazłam też dwie próbki zapachów, jedną dla kobiet i jedną dla mężczyzn :) Damska jest bardzo słabo widoczna na zdjęciu, za to męską zauważycie na pewno. Mój Luby też się ucieszy :)
A poniżej widzicie paletkę Nyx w pełnej krasie :)


3. Marcowy PaeseBox


Zakup nieco przypadkowy na zasadzie "a, spróbuję" i choć z początku byłam przerażona kolorem lakieru, dziś jesteśmy już przyjaciółmi. Potrójne cienie trafiły mi się całkiem neutralne, bałam się że trafię jakieś kosmiczne kolory którymi nie będę umiała się umalować - na szczęście można tymi brązami stworzyć całkiem ładne dzienniaki. Niestety, tylko jeden kolor cienia jest matowy - najciemniejszy jest perłowy, a złoty to typowy rozświetlacz. Podejmowałam próby konturowania tym matowym cieniem, ale cóż... średnio wychodziło. Z kolei róż do policzków od początku mi się spodobał - ładny, nieprzesadzony, naturalny kolor. Nie używałam wcześniej takiego kosmetyku więc dopiero uczę się go używać. Jedną z mniej trafionych rzeczy jest wściekle czerwona pomadka z olejem arganowym, która nieco gryzie się z moimi również czerwonymi włosami. Użyłam jej kilka razy, ale na dłuższą metę nie wiem jeszcze, co z nią zrobię. Najmniej trafioną rzeczą był podkład StayMatte w kolorze "ciepły beż", który był dla mnie zbyt ciepły i zbyt ciemny jednocześnie, więc został sprezentowany Mamie i nie jest obecny na zdjęciu.

4. Pomniejsze drobiazgi


Dwa lakiery do paznokci, które widzicie, kupiłam w sklepie samoobsługowym bo brakowało mi do kwoty, którą mogłam zapłacić kartą - a bankomatu nigdzie w okolicy nie było. Oba to produkty firmy Lemax, znanej ze swoich marmurków. Olej rycynowy i krem do rąk zakupiłam w aptece w podobnych okolicznościach przy okazji zakupu pasty do wrażliwych zębów. Rycynę miałam kupić już dawno i nie jest droga, a krem do rąk jest dla mnie musem przy niższych temperaturach - chyba, że chcę mieć popękaną skórę dłoni.

5. Wizyta w Yves Rocher


Jak niektóre z Was pewnie pamiętają, ostatnio skończył mi się podkład. Uznałam to za świetny moment by przejść na podkłady mineralne, jednak miałam spore obawy czy będę w stanie dobrać sobie kolor przez Internet, a akurat miałam pod nosem stoisko Yves Rocher. Początkowo byłam przerażona ceną podkładu Origine Naturelle 100% w kolorze porcelanowym, ale jednak kupiłam - nie jest to przecież rzecz która skończy mi się po miesiącu, ale nie uchroniło mnie to przed silnym kacem moralnym z którego nadal nie do końca się wyleczyłam :( Założyłam też kartę stałego klienta, za co dostałam prezent w postaci próbek i torby na zakupy z prawdziwie wiosennie zielonego materiału. 
Niestety, zapomniałam kupić pędzla kabuki - ale tu Mama pospieszyła z pomocą i sprezentowała mi taki zestawik, który miała, ale nie używała "bo cośtam":


Środkowym pędzlem nakładam podkład. Kabuki to to nie jest, ale też jest dobrze :)

Jak widzicie, nie ma tu za wiele pielęgnacji, bo produkty z tego "działu" jeszcze mam. Prawie wykończyłam wygrany w rozdaniu u Jaskółki kremik Tołpy (i to będzie smutne rozstanie), na zużycie czeka PinkJoy'owy krem-korektor. Niedługo kończy mi się żel do mycia twarzy, więc pewnie zastąpię go żelem Sylveco na który tak długo się czaję... Możnaby tak pisać w nieskończoność :)

No cóż, to tyle na dziś. Ponieważ już prawie Wielkanoc, życzę Wam wesołych świąt! Smacznego jajka, mokrego dyngusa, Króliczka obładowanego podarkami i mile spędzonego czasu w gronie najbliższych :)

http://cdn.thecatsite.com/8/83/300x469px-LL-83e016b3_happyeaster.jpeg

Pozdrawiam!

PS: Czy ktoś zna jakieś sprawdzone miejsce w sieci, gdzie można zamówić koszulkę własnego projektu w pojedynczej ilości?

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Teebaum, Pianko-żel do mycia twarzy z rosyjskiego pudełka PinkJoy

W czasie deszczu koty się nudzą, a tak się składa że dziś pada jak z cebra, do tego przez kilka ostatnich dni miałam dostęp do internetu jedynie przez komórkę która pamięta daawne czasy (w tym miejscu serdecznie "pozdrawiam" pewnego dostawcę internetowego), nie mówiąc już o lekcjach w szkole. Miałam mały problem z wyborem, o czym chciałabym dziś Wam napisać. Wahałam się pomiędzy kolorówką, aktualizacją włosową, nowościami a tym właśnie żelem do twarzy, ale ostatecznie padło na niego.

Pianko-żel Teebaum białoruskiej firmy Belkosmex trafił do mnie w rosyjskim pudełko PinkJoy. Ucieszyłam się z niego, bo akurat nie miałam żadnego takiego produktu - miałam za to taaakie problemy z cerą... Przystąpiłam do testowania praktycznie zaraz po otrzymaniu paczki. :)
Żel jest na stałe zameldowany w białej, estetycznej tubce zakręcanej szeroką, dużą zakrętką, na której można spokojnie tubkę postawić. Tubka nie jest przezroczysta, więc ilość pozostałego żelu musimy oceniać na wyczucie. Wszystko oprócz składu opisane jest cyrylicą (nie do pomyślenia przy białoruskim kosmetyku, prawda? ;D) i jedyny polski akcent stanowią karteczki naklejone na opakowanie przez panie z PinkJoy - szkoda tylko, że karteczki nie lubią się z wodą, co widać na załączonym poniżej obrazku.

Oto, co można przeczytać o produkcie na karteczce dołączonej do PinkJoy'a:

"Specjalnie zaprojektowana formuła określana przez producenta mianem pianko-żelu do mycia twarzy. Delikatnie i skutecznie oczyszcza twarz, usuwa nadmiar sebum, a dzięki zawartości olejku z drzewka herbacianego przywraca równowagę nawet wrażliwej i problematycznej skórze. Dodatkowo wyciąg z nagietka zapobiega występowaniu podrażnień oraz stanów zapalnych skóry."

Pianko-żel przeznaczony jest do cery trądzikowej, problematycznej. Nie znalazłam danych na temat ceny, ma być dostępny w sklepie PinkJoy.

Skład:
Aqua (woda), Sodium Laureth Sulfate (silny środek myjący), Glycerin(nawilża, łagodzi), Hydroxypropyl Guar (antystatyk, zagęstnik, stabilizator emulsji), Coco-Glucoside (emulgator, substancja myjąca pochodzenia naturalnego), Sodium Cocoamphoacetate (łagodny środek myjący pochodzenia naturalnego), Glyceryl Oleate (emulgator, nawilża i utrzymuje wilgoć), Melaleuca Alternifolia (Tea Tree) Leaf Oil (olej z liści drzewa herbacianego, działa antybakteryjnie), Calendula Officinalis Flower Extract (ekstrakt z nagietka, działa bakteriobójczo, przeciwzapalnie i wspomaga gojenie ran), PEG-40 Hydrogenated Castor Oil (chemicznie zmieniony olej rycynowy, bez korzyści dla skóry), Trideceth-8 (substancja myjąca), Propylene Glycol (humektant, ułatwia transport substancji w głąb skóry), Parfum (kompozycja zapachowa), Sodium Hydroxymethylglycinate (konserwant), Citric Acid (zmiękczacz, konserwant, przeciwutleniacz), Disodium EDTA (stabilizator pochodzenia chemicznego, często zanieczyszczony konserwant), CI 42090 (barwnik), CI 19140 (barwnik), Limonene (składnik kompozycji zapachowej)

Z opisu wynika, że żel może być używany nawet przez osoby o wrażliwej skórze, ale ten SLS na samiuśkim początku składu średnio mnie do tego przekonuje. Co do dwóch składników (Hydroxypropyl Guar i Sodium Hydroxymethylglycinate) nie mam pewności, ale dobrą rzeczą jest że żel faktycznie zawiera olejek z liści drzewa herbacianego i ekstrakt z nagietka. Skład może nie zachwyca do końca, ale moim zdaniem mogło być gorzej.

Jak mi się go używa?
Muszę przyznać, że bardzo dobrze. Jest w miarę wydajny, o dziwo nie podrażnia mi skóry (mimo że mam cerę mieszaną w stronę suchej), do tego zauważyłam że niespodziewajki szybciej się goją gdy go stosuję. Nie przesusza zbytnio, choć pojawiało się u mnie uczucie lekkiego ściągnięcia - krem i po sprawie. Kiedy pierwszy raz zajrzałam do składu spodziewałam się, że nie polubię się z tym kosmetykiem - ze zdziwieniem przyznaję, że stało się inaczej. Niemniej uważam że nazwę "pianko-żel" producent wziął sobie z kosmosu, ponieważ kosmetyk ma formę zwykłego żelu, widocznego zresztą poniżej. Przy myciu twarzy jedynie leciutko się pieni i moim zdaniem to za mało, by nazwać produkt pianko-żelem.


Żel jest transparentny o lekkim żółto-zielonym zabarwieniu, całkiem przyjemnym dla oka jak już się je dostrzeże. Niestety, zapach może odrzucać. Osobiście bardzo mi się podoba, ale jest mocny i ciężki do określenia, więc nie każdemu przypadnie do gustu. Mi kojarzy się z roślinami i ziemią po deszczu, ale kto go tam wie...

Podsumowując, powrót do tego kosmetyku w przyszłości uważam za całkiem możliwy, jeśli nie znajdę niczego lepszego - a wciąż jestem w fazie poszukiwań :)

Oceniam na 4/5 :)

Pozdrawiam!




sobota, 5 kwietnia 2014

Złuszczający żel pod prysznic Oriflame Nature Secrets o zapachu malinowo-miętowym

Witajcie!

Przyznam się bez bicia, że wracanie do życia idzie mi jak po grudzie. Jestem kompletnie rozkojarzona, roztargniona i sama nie wiem, co jeszcze. Dziś na przykład zamiast wrzucić sweterek do pralki, wrzuciłam go ...do kosza na śmieci. Zorientowałam się dopiero kiedy wynosiłam worek do osiedlowego kontenera. Fajnie to musiało wyglądać, kiedy rozdzierałam pod nim worek z wyraźnym niedowierzaniem na twarzy, ale przynajmniej sweterek nadal jest w moim posiadaniu - zwłaszcza, że bardzo go lubię. Dobrze, że lekcje mam dopiero za tydzień, bo nie wiem czy nie zgubiłabym się po drodze mimo kilku lat podążania tą samą trasą.
Nie, nie jestem zakochana. Po prostu w tym tygodniu wykazuję spore pokrewieństwo do Bridget Jones - wcale bym się nie zdziwiła, gdyby i mi wyszła niebieska zupa.

Zdjęcie pochodzi z Google.com
Wracając do tematu tego wpisu - w ostatnim poście denkowym można było zobaczyć żel pod prysznic Oriflame, który zakupiłam w jakiejś promocji razem z antyperspirantem i kremem do rąk na kilka miesięcy przed pomysłem założenia bloga, ale udało mi się go zużyć dopiero niedawno. Niestety, nie zrobiłam zdjęć, bo nie przewidywałam recenzowania go, ale że zainteresował jedną z Was... (pozdrawiam! :) )
Leżał zapomniany w łazience, czekając na swoją kolej. Mam nadzieję, że nie obrazicie się za zdjęcie z Internetu :(



"Pachnący żel z wyciągiem z mięty i maliny, który orzeźwia i złuszcza skórę. Zapewnia gładkość i pobudzającą dawkę energii" - tyle mówi nam o nim producent, szwedzka firma Oriflame. Pobudzająca dawka energii brzmiała zachęcająco, ponieważ należę raczej do leniwych kotów - gładka skóra również, a że należę do wielbicielek malinowego zapachu... Co tu dużo mówić, skusiłam się. Również ze względu na naturę w nazwie.

Nie pamiętam ile ten żel wtedy kosztował, teraz jednak ceny prezentują się następująco:
250ml = 16,90zł
400ml = 24,90zł

Szybko miałam okazję przekonać się, że ten produkt wygląda na żywo prawie tak, jak w katalogu. Żywa, różowa barwa wyglądała wesoło z plastikowej, przezroczystej butelki, poprzetykana małymi zielonymi kuleczkami które miały odpowiadać za efekt peelingujący - całkiem zachęcająco. Konsystencja była odpowiednia - ani zbyt gęsta, ani zbyt rzadka, przez co żel nie uciekał nam z rąk. Dobrze się pienił. Nie było też problemu z otworzeniem opakowania mokrymi rękoma, ale zdarzyło mi się, że butelka wyślizgnęła mi się z rąk.

Źródło: Google
Zapach rzeczywiście był powalający, ale niestety nie w tym sensie, w jakim tego oczekiwałam. Po jakimś czasie malina i mięta okazały się być dla mnie średnio strawnym połączeniem, a że zapach był intensywny i pozostawał na skórze w mniej intensywnej formie, było mi trochę ciężko go używać. Do tego dołożył się efekt orzeźwienia (czy może po ludzku - chłodzenia), który w okresie zimowym okazał się jednak wielkim "nienienie". Żel byłby idealny na lato, ale w zimę niekoniecznie. Kochałam wtedy bardzo ręczniki nagrzane grzejnikowym ciepełkiem, oj, kochałam.
Obiecywane peelingujące granulki są, jednak nie są na tyle ostre i nie ma ich na tyle dużo, by sprawiały kłopoty, więc teoretycznie żel nadaje się do codziennego użytku i nas nie uszkodzi. Powiedziałabym nawet, że jest ich troszkę za mało, ale co kto lubi ;)
Niestety, w trakcie używania zaobserwowałam nieco większe przesuszenie skóry, niż zwykle, i to jest jeden z powodów dla których już do niego nie wrócę.

Pora zajrzeć do składu:
Aqua (woda), Sodium Laureth Sulfate (silny środek myjący), Cocamidopropyl Betaine (środek myjący, łagodzi ewentualne drażniące działanie SLS), Acrylates Copolymer (stabilizator emulsji, wiąże składniki kosmetyku, antystatyk, tworzy też film na skórze), Glycerin (nawilża, łagodzi), Polyethylene (substancja stosowana jako ścierająca zrogowaciały naskórek), Sodium Chloride (sól kuchenna), Jojoba Esters (estry oleju jojoba, działanie stabilizujące i zagęszczające), Parfum (kompozycja zapachowa), Sodium Hydroxide (wodorotlenek sodu, reguluje pH), Sodium Benzoate (konserwant, wrażliwcy uważajcie), Limonene (składnik zapachu, cytrynowy), Hexyl Cinnamal (gliceryna używana jako składnik zapachowy, może uczulać), Propylene Glycol (humektant, ułatwia transport substancji w głąb skóry), Linalool (kolejny składnik zapachu, może uczulać), 2-bromo-2-nitropropane-1, 3-diol (konserwant), Benzyl Salicylate (tu chyba jako substancja zapachowa, ale pochłania też promienie UVB i łagodnie znieczula), Rubus Idaeus Fruit Extract (ekstrakt z maliny), Mentha Aquatica Leaf Extract (ekstrakt z mięty), CI 77288, CI 16035, CI 17200, CI 42090 (barwniki)

Źródło: Google
Nie jestem chemikiem. Moje analizy składu opierają się na informacjach, które znajduję w Internecie. Tak czy inaczej, skład średnio pasuje mi do nazwy 'Nature Secrets' i to jest kolejny powód, dla którego więcej tego żelu już nie zakupię. Nie dość, że aż dwa silne detergenty na początku składu, to sporo chemii (fakt że żółtej, ale co do niektórych składników po prostu nie miałam pewności), kompozycja zapachowa dość wysoko, a wspomniane wyciągi z maliny i mięty na samym końcu składu - tuż przed barwnikami. Swoją drogą - wydaje mi się, że polietylen został tu zastosowany w roli zielonych kulek-ścierulek, a ostatnimi czasy w tej formie wzbudził on przerażenie niektórych (afera z bodajże kosmetykami Agafii). Dziewczyny - używałam, żyję. Nie ma powodu do niepokoju :)

Podsumowując:
(+) atrakcyjny wygląd
(+) ładny zapach (do czasu, niestety)
(+) ścierające drobinki
(+) niewygórowana cena

(-) SKŁAD niewiele mający wspólnego z naturą
(-) za mała ilość ścierających drobinek
(-) przesuszona skóra po użyciu
(-) bardzo intensywny zapach który może przeszkadzać


2,5/5. Nie kupię więcej.

Pozdrawiam!

czwartek, 3 kwietnia 2014

Mały marcowy post denkowy

Witajcie!

Te z Was które śledzą profil mojego bloga na Facebooku wiedzą, co mnie ostatnimi czasy powstrzymywało od blogowania i nie tylko. Moja Mama zachorowała na zapalenie płuc, a że Kotowa odporność jest ostatnimi czasy na poziomie rozwielitki... Moi znajomi żartują już, że nawet głupią kawą jestem w stanie się zatruć i wyłączyć z funkcjonowania na kilka dni. Tym razem jednak, tak jak i moją Mamę, dopadło mnie zapalenie płuc. Nie chcecie wiedzieć, ile wydałyśmy na leki. Pewnie gdybym nie lekceważyła aż tak własnego zdrowia mówiąc sobie "Spokojnie, przejdzie", byłoby inaczej - inna sprawa, że nie powinnam lekceważyć choroby, z powodu której mało nie pożegnałam się z tym światem w wieku 10 lat.
Tak czy inaczej, zaczynam już ogarniać co się wokół mnie dzieje, więc możecie się spodziewać mnie tutaj częściej :)

Dziś szybka wrzutka z marcowego zużycia. Powiem Wam szczerze - nie miałam głowy do smarowania się rozmaitymi mazidłami, w większości leżałam i słuchałam muzyki - tak więc możnaby śmiało stwierdzić, że zużyłam w tym miesiącu dużo więcej opakowań lekarstw, niż kosmetyków! :D Na dłuższą metę to bardzo do mnie niepodobne. Tak czy inaczej, przedstawiam Wam mało imponujący wynik marcowego Projektu Denko:


Od naszej lewej widzimy:

1. Miniaturka toniku Rival de Loop z Rossmanna, którą skończyłam w sumie na początku marca. Nie było nam razem źle, ale poszukam czegoś innego.

2 i 4. Wszystkim znany płyn micelarny BeBeauty z Biedronki, który opisywałam tutaj: (klik)
Tutaj romans był bardzo ognisty, ale... tylko przez pierwsze opakowanie. Nie mam pojęcia dlaczego, ale przy drugim opakowaniu płyn zostawiał na twarzy jakąś klejącą warstwę, ponadto wyskakiwały mi niespodziewajki. Na pewno to nie wina kremu, bo w nim nie ma co zapychać, więc pozostałą zawartość jednej z buteleczek pewnie przeznaczę do czyszczenia pędzli czy tam aplikatorów do cieni. No nic... poszukam czegoś innego.

3. Żel pod prysznic Oriflame Nature Secrets o zapachu maliny i mięty. Kupiony w promocji, długo czekał na zużycie bo wybitnie nie mogłam przekonać się do takiego połączenia zapachowego. Zawiera drobinki peelingujące i delikatnie chłodzi, więc w sam raz na lato. Nie przewiduję dalszych przygód z tym żelem.

5. Podkład Oriflame Everlasting w odcieniu True Ivory (?). Nie jestem pewna co do odcienia, bo miałam go ładny kawałek czasu i opakowanie zmasakrowało mi się przez noszenie go w kosmetyczce - niestety, starła się także nazwa odcienia. Kolor mi pasował, ale niestety krycia i poprawiania stanu cery (co obiecywał producent) nie zauważyłam. Z radością zdenkowałam, za jakieś dwa tygodnie pomyślę o czymś sensowniejszym.

6. Antyperspirant w kulce Oriflame Nature Secrets o zapachu maliny i mięty. Nie mam wielkich potrzeb jeśli chodzi o antyperspiranty, więc nawet dobrze wspominam, ale zapach niestety na dłuższą metę mi nie podszedł. Być może zastąpię jakimś ałunem.

A teraz lecę nadrabiać zaległości w życiu :)
Pozdrawiam!


 

Rubinowy Kot na tropie pielęgnacji włosów Template by Ipietoon Cute Blog Design