sobota, 31 maja 2014

Leniwie, bo i czasu trochę brak... TMI tag :)

Witajcie w ostatni dzień maja!

Dziś powinnam być na egzaminach, ale niestety - wyszło jak wyszło... Dobrze, że dziś egzaminy były tylko z jednego przedmiotu, zdam go w innym terminie. Na Facebooku pisałam Wam, że mój kot jest obecnie chory i od kilku dni latam z nim codziennie do weterynarza - no co zrobić. Pół biedy, że już jest lepiej i jeszcze mnie nie zabił podczas podawania lekarstw...

U Pani Domu zauważyłam ciekawy tag, zdecydowałam się na niego odpowiedzieć :)

PYTANIA:

1. Co masz na sobie?
Czarne spodnie i koszulkę, ale w sumie... co autorowi pytań do tego?

2. Czy kiedykolwiek byłaś zakochana?
Nie jestem szczególnie kochliwa i nigdy nie powiedziałam "kocham Cię" jeśli nie byłam tego absolutnie pewna - ale jeśli już się zakochałam, to na zabój. Na palcach jednej ręki mogę zliczyć takie sytuacje, ale nie zmienia to faktu, że miały miejsce. Obecnie też jestem zakochana i nie narzekam ;)

3. Czy kiedykolwiek miałaś 'straszne zerwanie'?
Strasznego zerwania może i nie miałam (jeszcze?), ale przyznam że jest jedna osoba, której bez wahania strzelę w pysk jeśli odważy się do mnie jeszcze kiedykolwiek odezwać. Nie żywię obecnie do tej osoby żadnych uczuć, ale uważam że kara się należy. Ot, taka zła kocia natura. :>

4. Ile masz wzrostu?
181cm. Przerosłam własnych rodziców.

5. Ile ważysz?
Ostatni raz kiedy to sprawdzałam ważyłam około 60kg, ale na chwilę obecną - nie wiem. Myślę że trochę więcej. Nie mam w domu wagi (może to i lepiej...).

6. Jakieś tatuaże?
Nie, ale planowałam jeden. Jakoś ciągle mi on ucieka z planów...

7. Jakiś piercing?
Po dwa kolczyki w uszach i jeden w pępku (choć po nim została mi już tylko blizna - głupota czasów wczesnonastoletnich)

8. OTP? (one true pairing)
*czyli jakaś ulubiona para filmowa/telewizyjna itp.*

Jeśli coś oglądam to naprawdę, naprawdę mało mnie obchodzi kto z kim i dlaczego...

9. Ulubiony program (serial)?
My Cat From Hell. Można sporo się nauczyć o kotach.

10. Ulubione zespoły?
Nie przytoczę. :>

11. Coś, czego Ci brakuje?
Beztroski i pozytywnego nastawienia do życia i ludzi. Jestem też nieufna, ale to akurat uważam za swoją zaletę.

12. Ulubiona piosenka?
Patrz 10. :>

13. Ile masz lat?
23.

14. Znak zodiaku?
Wodnik, i to bardzo widać w mojej osobowości. Bywa to zdradliwe.

15. Czego szukasz u partnera?
Czułości, troski, ale i umiejętności postawienia się w razie potrzeby. Dla mnie nie ma czegoś takiego jak dominacja w związku - partner ma być osobą równorzędną, a jeśli partnerzy nawzajem się uzupełniają, to już w ogóle bajka.

16. Ulubiony cytat?
...zależy o którą płytę/książkę/film pytasz.

17. Ulubiony aktor?
Nie mam. Serio.

18. Ulubiony kolor?
Czerń, fiolet, czerwień.

19. Głośna muzyka czy cicha?
Mimo że słucham dość agresywnej muzyki, nie słucham jej BARDZO głośno. Chyba, że akurat jestem na zewnątrz i chcę zagłuszyć świat dźwiękami z słuchawek.

20. Gdzie idziesz gdy jesteś smutna?
Gdzieś, gdzie mogę być sama. No, ewentualnie koty mogą mi potowarzyszyć.

21. Jak długo zajmuje Ci prysznic?
Nie mam prysznica, mam wannę... I jak już do niej wlezę, to bywa że siedzę i 30 min.

22. Jak długo zajmuje Ci przygotowanie się rano?
30-60min.

23. Czy kiedykolwiek brałaś udział w bójce?
W podstawówce, bo zostałam zaatakowana przez inną uczennicę. Poza tym - trenowałam karate :P Można więc powiedzieć, że biłam się codziennie :P

24: TURN ON - Co Cię kręci/Co Ci się podoba u chłopców?
Przede wszystkim kultura osobista, ale jeśli chodzi o wygląd... Długie, najlepiej jasne włosy, zarost/broda. Najlepiej jasne oczy, choć bywają ciemnowłosi i ciemnoocy o bardzo oryginalnej urodzie. :> Mój mężczyzna jednak jest kulturalny, jasnooki i jasnowłosy - idealny. I chwała mu za to. :)

25. TURN OFF - Co Ci się nie podoba u chłopców?
Chamstwo, cwaniactwo, włosy stawiane na żel, różowe koszulki, robienie z siebie macho. Czyli coś, co często można spotkać na ulicy.

26. Powód dla którego dołączyłaś do blogspot?
Chciałam mieć własnego bloga. To takie dziwne? ;p

27. Czego się boisz?
Ciekawe pytanie. Chorób moich, kotów i bliskich, a także wybuchu atomowego. :D

28. Kiedy ostatnio płakałaś?

Zależy czy z wściekłości, smutku czy bezsilności, ale nie płaczę często.

29. Kiedy ostatnio powiedziałaś że kogoś kochasz?
Przed chwilą - kotu.

30. Co oznacza Twój blogger username?
Jest po polsku, naprawdę potrzebujesz dalszych tłumaczeń? ;)

31. Ostatnia przeczytana książka?

"Siedmiu braci" Aleksisa Kivi. Nie każdy polubi, ale trzeba przyznać że jest na swój sposób urocza.

32. Książka, którą aktualnie czytasz?
"Pan Lodowego Ogrodu", tom 4 - Jarosław Grzędowicz.

33. Co ostatnio oglądałaś?
Film zatytułowany "Szeregowiec Ryan".

34. Ostatnia osoba, z którą rozmawiałaś?
Kot. Obiecywałam mu kawałek szynki, jeśli grzecznie połknie lekarstwo.

35. Relacja między tobą a osobą, której ostatnio wysłałaś SMS'a?
Ostatnia osoba której wysłałam SMS'a to mój ojciec.

36. Ulubiona potrawa? 
Nie mam :D Może naleśniki z jagodami czy malinami.

37. Miejsce, które chcesz odwiedzić?
Finlandia, Szwecja (po raz kolejny) i Norwegia. Może Dania.

38 Ostatnie miejsce w którym byłaś?
Gabinet weterynaryjny. :D A tak poważnie - Gdańsk. Uczę się tam.

39. Czy ktoś Ci się teraz podoba?
Tak, mój mężczyzna.

40. Ostatni raz kiedy pocałowałaś kogoś?
Rano.

41. Ostatnio kiedy ktoś Cię obraził?
Tak bardzo poważnie - ładnych kilka lat temu. Zwykle ludzi obrażających mnie po prostu "wyrzucam" ze swojej świadomości i życia jak śmieci, ale tamtej osobie udało się mnie wyjątkowo rozwścieczyć. Inna sprawa, że nie należę do obrażalskich.

42. Ulubiony smak słodki?
Chyba chałwa, albo owoce. Jagody, maliny...

43. Na jakich instrumentach grasz?
Od 9 roku życia gram na flecie prostym (bez głupich skojarzeń, błagam...), potem grałam trochę na klawiszach.

44. Ulubiona część biżuterii?
Naszyjniki.

45. Ostatni uprawiany sport?
Trening Tiffany Rothe. Gimnastyka...?

46. Jaka piosenkę ostatni śpiewałaś?

...nie wiem, czy można było to nazwać śpiewem. :D :D :D

47. Ulubiony tekst na podryw?
Nie podrywam, nie podrywałam i nigdy podrywać nie będę.

48. Czy kiedykolwiek użyłaś tego tekstu?
Patrz 47.

49. Z kim ostatnio przebywałaś w wolnym czasie?
Hm... głównie z kotami.

50. Kto powinien odpowiedzieć na te pytania?
Kto tylko ma na to ochotę. Link w komentarzu mile widziany :)

Pozdrawiam!

sobota, 24 maja 2014

Piaskowo - Wibo Candy Shop nr 4

Lakiery piaskowe Candy Shop firmy Wibo wkroczyły w blogerski świat z prawdziwym przytupem. Niemalże wszędzie można było wpaść na zachwyty tym czy innym odcieniem tego słynnego już mazidełka do paznokci. O ile o "piaskowcach" (jak przywykłam je nazywać) słyszałam już dawno, o tyle nie miałam okazji ich wypróbować i prawdę mówiąc nie do końca rozumiałam ich fenomen. Nie wszystkie wyglądały ładnie, do tego - sugerując się recenzjami - nie wszystkie też łatwo się zmywały i tak dalej. Mój brak zainteresowania wynikał również z faktu, że zwykle lakiery trzymały się moich pazurków bardzo krótko i po prostu wściec się można było, widząc odpryski pół godziny od wyschnięcia lakieru. Ile można w kółko zmywać, malować, zmywać, malować...

Wspominałam już w poprzednim poście, że zgłaszałam się do testów kosmetyków Wibo, ale mój blog nie został wybrany - nie powstrzymało mnie to jednak od chęci sprawdzenia "czym te blogerki tak bardzo się zachwycają". Wśród kosmetyków do testów był właśnie ten piasek, i ze wszystkich czterech odcieni najbardziej spodobał mi się ten fiolecik. Część z Was pewnie już wie, że mam słabość do fioletów - ale ten jest w moim przypadku nietypowy. Generalnie lubię mocne, najczęściej ciemne, ale zdecydowane kolory - tak więc ten kolor lakieru stanowi pewnego rodzaju rodzynek w mojej małej kolekcji. Taki mały, fioletowo-rozbielony rodzynek w kolorze opakowań czekolady Milka.
Co tu dużo mówić - produkt mi się spodobał, wybrałam sobie odcień i wybrałam się po niego do Rossmanna... ale że był to okres promocji -49% na lakiery i pomadki, musiałam obejść się smakiem. Na półkach same porozrzucane niedobitki, niektóre lakiery jakby rozwarstwione (!)... Można powiedzieć, że nie zostawiłyście mi nic ciekawego ;) Tego piasku nie było, te z Lovely mnie nie interesowały, wzięłam więc matowy top coat z brokatem i wyszłam. Udało mi się w końcu go kupić już dobry tydzień po promocji, kiedy odwiedzany przeze mnie Rossmann uzupełnił zapasy.

Pierwsze wrażenia z malowania były... dziwne. Takie trochę "niby piasek, a lakier jak lakier". Do pokrycia płytki wystarczyła jedna warstwa, ale trzeba było uważać by nie narobić smug prześwitów - konsystencja jest dość rzadka. Zauważyłam, że lakier szybciutko wysychał - co z jednej strony było godne pochwały, z drugiej było kłopotliwe jeśli chciałyśmy wprowadzić jakieś poprawki. Pędzelek przeciętnej grubości pozwalał na sprawne operowanie lakierem, a zapach lakieru o dziwo nie dusił... AŻ tak.
Mimo, że - jak wspomniałam - lakier dobrze kryje już przy jednej warstwie, za każdym razem nakładałam na paznokcie dwie warstwy. Wydaje mi się, że efekt jest wtedy lepszy, ale z drugiej strony może być to tylko przyzwyczajenie.
Lakier całkiem szybko wyschnął, ukazując wspomnianą piaskową fakturę... i wtedy przepadłam. Efekt był świetny! Zresztą, same zobaczcie (choć zdjęcia nie oddają prawdziwego uroku - aparat się ze mną nie lubi):

Pierwsze podejście - wybaczcie stan skórek. Na kciuku jest mała poprawka
po tym, jak mało subtelnie przywaliłam paznokciem w kran.

Drugie podejście. Tu w duecie z matowym topem z płatkami brokatu :)
Trwałość lakieru również jest warta wzmianki. Otóż, na moich baaardzo kapryśnych paznokciach (pomalowanych wcześniej odżywką Eveline 6w1, z którą ostatnio się nie rozstaję) piasek ten potrafił wytrzymać nawet 5 dni bez odprysków! A jeśli już jakiś mały się zdarzył, wystarczyło delikatnie dołożyć i po problemie. Plusem tego lakieru jest to, że wystarczy go po prostu nanieść na płytkę paznokcia, a on nie dość, że wygląda efektownie, to jeszcze nie widać tak bardzo niedociągnięć czy odgnieceń. Jest po prostu dużo mniej problematyczny niż gładki lakier, ale myślę, że wszystkie piaski tak mają. Moim zdaniem lakier wygląda nie tylko efektownie, ale też jakoś tak... miło, schludnie? Nie jest przesadzony, jest po prostu ładny. Może to brzmi śmiesznie, ale chyba nie znajdę lepszego słowa :)

Jeśli chodzi o zmywanie - wiele dziewczyn narzeka, że ciężko go zmyć. W moim przypadku - nic podobnego... Wystarczy, że przyłożę wacik na jakieś 20 sekund do paznokcia i mogę go spokojnie zmyć. W porównaniu do zmywania brokatowych lakierów (jak chociażby Lovely Blink Blink - masakra...) tutaj jest naprawdę lekko. :)

Znaleźć to cudeńko można w Rossmannach, a cena jego - 6,99zł. Szczęśliwe te, którym udało się złapać te lakiery na promocji - gdybym była wśród tych szczęściar, miałabym pewnie więcej niż jeden odcień. Szkoda, że są tylko cztery - oprócz fioletu jest brzoskwinia i dwa róże, więc pewnie zdecydowałabym się na brzoskwinię.

Miałyście może jakiś piasek z tej serii? Który odcień polecacie? A może znacie piaski innej firmy? Jestem kompletnie zielona w tym temacie, a nie ukrywam że piaskowy efekt całkiem mi się spodobał :)

No nic, trzeba wracać do nauki... :C

Pozdrawiam i życzę miłego weekendu! :)

piątek, 23 maja 2014

Majowe nowości #1 - kolorówka

Witajcie! :)

Przyznaję - jestem marudna. Narzekałam, kiedy padało i było chłodno - teraz narzekam, bo autentycznie nie wiem jak się ubrać. Nie wiem jak u Was, ale u mnie aktualnie jest 27 stopni, a do tego wieje mocny - nieco chłodniejszy - wiatr. Niestety, nie pomaga on za wiele... Moja dzisiejsza wyprawa do sklepu zakończyła się niemalże ugotowaniem, mimo że ubrałam ulubioną sukienkę (w której podobno wyglądam jak wiedźma) i lekkie buty. Tyle dobrego, że kupiłam jedzenie dla kotów, więc nie wyrzucą mnie z domu - a że prawie przy tym się upiekłam to już inna sprawa...

Wspominałam, że mam Wam do pokazania kilka nowości. Ponieważ jednak wyszedłby mi z tego jeden długi post, postanowiłam podzielić nowości na dwie części. Teraz pokażę Wam kolorówkę, a w najbliższych dniach - pielęgnację :) Niestety, pamiętna promocja Rossmannowa ominęła mnie szerokim łukiem i udało mi się kupić w jej ramach tylko jeden lakier.

1. Lovely ColorWear Long Lasting Lipstick nr 2


Pomadkę w kredce, którą widzicie powyżej kupiłam w sumie pod wpływem impulsu. Głupio się przyznać, ale nie powinnam robić zakupów, jeśli jestem czymś mocno zirytowana - jest mi wtedy dużo łatwiej kupić coś, co niekoniecznie jest mi potrzebne. Tak trochę na zasadzie nagrody za stres. Wtedy byłam wściekła, do tego spóźniłam się na autobus... i weszłam do Rossmanna. Początkowo kierowałam się do szafy Wibo, ale jakoś tak wyszło że najpierw zajrzałam do szafy Lovely i zobaczyłam tę kredkę. Widziałam ją już gdzieś w blogosferze, a że kolor nr 2 wyglądał całkiem ładnie, wzięłam. Myślałam że to taki naturalny, może lekko przybrudzony róż. Po wyjściu z Rossmanna okazało się, że pomadka jest wpadającym w pomarańcz nudziakiem - moja Mama nazwała ten odcień "herbacianym". No cóż, może trochę się pomyliłam, ale ponoć kolor mi pasuje - no i nie wybija się aż tak na ustach.

2. Wibo, Candy Shop nr 4 i WOW Effect Matte Glitters nr 3


O piaskach Candy Shop głośno było wszędzie. Kiedy pewien portal poszukiwał testerek produktów Wibo i na liście produktów zobaczyłam ten piasek, od razu się w nim zakochałam. Mimo, że nie miałam jeszcze żadnego lakieru tego typu (ten jest pierwszy) i średnio przepadam za pastelami, ten kolorek mnie urzekł. Niestety, nie dostałam się do testów, ale kiedy została ogłoszona promocja -49% na lakiery i pomadki w Rossmannie, poleciałam do niego w nadziei, że uda mi się kupić to cudo. Niestety, półki były (dosłownie) wymiecione... Udało mi się go dorwać dopiero tydzień/dwa po promocji w pełnej cenie.
Drugi lakier to matowy top coat z drobinkami brokatu. Zarówno matowe lakiery, jak i matowe top coaty są mi obce, więc kupiłam z ciekawości - no i zapłaciłam za niego 3,43zł w promocji.

3. Paletka cieni Alverde Mauve Sensation


Mogłoby się wydawać, że nieźle szaleję z cieniami. W zeszłym miesiącu paletka Nyx, a teraz nowe fiolety... Kupiłam tę paletkę za 10zł u Gosi z bloga gosiamysz.blogspot.com. To mój pierwszy kosmetyk Alverde i przyznam, że ich cienie zawsze mnie ciekawiły - i kiedy zobaczyłam tę paletkę na liście kosmetyków które Gosia chciała sprzedać, pomyślałam, że się odezwę. Mam nadzieję, że uda mi się nimi kiedyś wyczarować jakieś ładne, fioletowe smoky eyes :)

Tyle, jeśli chodzi o kolorówkę. Miałyście może któryś z tych produktów? :)

Pozdrawiam!

PS: Zapraszam również do polubienia Kota na Facebooku: https://www.facebook.com/RubinowyKot :)

czwartek, 22 maja 2014

Akcja "Blogerki Pomagają Zwierzakom" - odsłona druga!

Witam dziś z mojego zalanego słońcem miasta! Co prawda muszę siedzieć w domu i robić prace zaliczeniowe do szkoły (chlip...), ale z drugiej strony słońce naprawdę dziś się nie oszczędza i wolałabym, by do poparzonego przy gotowaniu nadgarstka nie dołączyły poparzenia słoneczne każdej możliwej odsłoniętej części ciała. Niestety, często tak kończy się dla mnie długie przebywanie na słońcu.

Pamiętacie akcję "Blogerki Pomagają Zwierzakom" zorganizowaną przez Magdę z bloga http://brokatwspreju.blogspot.com? Pisałam o niej TUTAJ. Spotkała się ona z bardzo dobrym przyjęciem i przeznaczone na sprzedaż zestawy rozeszły się w przeciągu niecałych kilku godzin (!), a dochód z ich sprzedaży - 207zł - został przekazany fundacji "Zwierzęta Niczyje". Zresztą - przeczytajcie same, podsumowanie akcji znajdziecie TUTAJ :) Sama również nabyłam jeden z zestawów i wrażeniami z niego podzielę się z Wami w jednym z następnych postów :)
Dziś jednak chciałabym pokazać Wam drugą odsłonę tej akcji. Drugą firmą, która zdecydowała się przekazać produkty na sprzedaż jest Drogeria Cytrynowa :)



Ciekawe, co można kupić w ramach akcji?

Zestaw trzech suchych miniszamponów Batiste w małej kosmetyczce - 30zł

Oliwkowy i rumiankowy organiczny krem do rąk, Biolux - 15zł/sztuka

Naturalny krem do twarzy na dzień Aloive, 30zł - zarezerwowany dla mnie :)

Łagodzący krem pod oczy Sylveco, 25zł - zarezerwowany

Zestaw glinek (niebieska, żółta, różowa) - 30zl/3 sztuki

Cytrynowe mydło marsylskie - 20zł

Woski Yankee Candle - 20zł/2 sztuki. Jeśli nikt nie będzie
na nie chętny, Magda kupi je dla siebie :)

Oczyszczający jeżyk do twarzy - 15zł, zarezerwowane

Po wszelkie informacje i w celu zakupu produktów zapraszam na bloga Magdy :)

Obiecuję, że jak tylko skończy mi się masakra egzaminowo-zaliczeniowa będzie mnie tu więcej! Mam Wam trochę do pokazania i opisania, ale niestety - przyspieszyli mi egzaminy semestralne o dwa tygodnie i muszę się z tym uporać. (no, chyba że nie tęsknicie... :D)

Pozdrawiam!

wtorek, 20 maja 2014

Denko w kwietniu



Po pierwsze, chciałam podziękować Wam za zainteresowanie poprzednim postem. Spodziewałam się, że wiele z Was, zobaczywszy mało fajny temat jakim jest olej palmowy po prostu wyłączy przeglądarkę i tyle - tymczasem post nie tylko został przez wiele z Was przeczytany od początku do końca, a wywiązała się pod nim również ładna dyskusja! Nawet nie wiecie, jak bardzo mnie to ucieszyło! :)

Przeglądając Wasze posty denkowe niejednokrotnie czuję się skonsternowana tym, jak wolno zużywam kosmetyki i jak maleńkie są moje denka. Wielu z Was nigdy w tym nie prześcignę (o doganianiu też raczej nie ma mowy), ale przecież nie znaczy to, że mam nie pokazywać co ostatnio udało mi się zużyć :) W tym miesiącu będzie skromnie, zobaczymy co przyniesie następny miesiąc.

Zanim jednak przejdę do zdjęć, małe pytanie do Was. Czy czcionka jest dla Was czytelna? Kilka z Was narzekało na poprzednią, więc poszperałam trochę w Bloggerze i zmieniłam. Efekt końcowy nie do końca mnie zadowala, ale to chyba najlepsza czcionka jaką mogłam teraz wybrać :)

No, to jedziemy ze zdjęciami:


1. Joanna Naturia - Peeling myjący z czarną porzeczką
Kupiony w Biedronce w ramach eksperymentu, ponieważ był w promocji i kosztował może 3,99zł. Miałam go zrecenzować, ale skoro tego nie zrobiłam, napiszę kilka słów tutaj. To średni, ładnie pachnący i ładnie wyglądający w łazience zdzieraczek do ciała. Całkiem przyjemny w użyciu. Wystarczył mi na miesiąc (przy używaniu raz w tygodniu). Skład niestety nie powalił, ale nie ma co oczekiwać cudów za taką cenę. Nie kupię ponownie.

2. Maseczki błotne White Flower's Experience do skóry z problemami i anti-age
Dostałam je w lutowym Shinybox. To pierwsze tego typu maseczki z którymi się spotykam, ale muszę przyznać że polubiłam się z błotem. Może i piekło, ale moja skóra była zadowolona. Po zrecenzowanej przeze mnie maseczce do skóry suchej (klik) co prawda wyskoczyło kilka niespodziewajek, po tych dwóch jednak nie miałam takich problemów. Najlepiej zadziałała u mnie maseczka anti-age - zostawiła skórę gładziutką i nawilżoną, jak również zmatowiła skórę na ładnych kilka godzin - ale to robiły również jej siostrzyczki. Może kupię ponownie, ale chciałabym spróbować masek błotnych innych firm.

3. Rosyjska odżywka do włosów z piwem i pszenicą - recenzja
Zużyta jako pierwsze O w OMO (o tym można przeczytać tutaj - klik!). Cieszę się, że już ją skończyłam. Wiem, że wielu dziewczynom służyła, ale w moim przypadku było inaczej. Pachniała ładnie, ale męcząco, a z włosami nie robiła nic konkretnego. Zabawne jest też to, że mimo zawartości antystatyków moje włosy elektryzowały się po niej, choć zwykle nie mają takich tendencji. Nie kupię ponownie.


4. Belkosmex, pianko-żel do mycia twarzy Teebaum - recenzja
Dobrze go wspominam. Mimo nieidealnego składu moja cera reagowała na niego całkiem dobrze. Wypryski i ranki szybciej się goiły, nowe pojawiały się rzadziej. Może kupię ponownie.

5. Tołpa Dermo Face Hydrativ: nawilżający krem odprężający, bogaty - recenzja
Jak dotąd najlepszy krem do twarzy, jaki miałam. Kupię nastepny, jeśli będzie ku temu okazja.

6. Rival de Loop, mleczko do demakijażu - miniaturka
Kupiłam to maleństwo w Rossmannie przed jakimś wyjazdem. Nie zaglądałam mu do składu, ale trzeba przyznać że ładnie sobie radził ze zmywaniem. Czasem trzeba było dłużej przytrzymać wacik, ale i tak było dobrze - potrafił jednak dać się we znaki, jeśli dostał się do oczu. Nie kupię ponownie, chyba wolę micele.

7. Green Pharmacy, Jedwab w płynie - serum na zniszczone końcówki
Dłuuugo mi zeszło z zużyciem go, ale znajomość z tym serum na pewno będzie kontynuowana. Co prawda z jedwabiem nie ma on wiele wspólnego, ale dobrze spełnia swą rolę i jak dotąd nie miałam lepszego. Recenzja wkrótce. Kupię ponownie.

8. Perfumy z chińskiego supermarketu, szumnie nazwane Summer
Wrzucam do denka, bo z radością je wyrzucę. Początkowo pachniały fajnie - na przekór nazwie kojarzyły mi się z zimą, lodem. Moja siostra kiedyś miała jakieś podobne perfumy, nazywały się Ice Woman... Niestety, po jakimś czasie zaczęły okropnie śmierdzieć. Dałam im ostatnią szansę, ale po tym jak tego samego dnia zostałam posądzona przez Lubego o "pachnięcie męskimi perfumami" opadły mi ręce i odpuściłam. Lecą do kosza. Nie kupię ponownie.



9. BeBeauty, chusteczki do demakijażu z płynem micelarnym
Kupione na wyjazd jako alternatywa dla płynu micelarnego z Biedronki. Myślałam że skoro ta sama marka, będzie okej - a tu guzik. Nie wiem czemu, ale skóra zareagowała na nie wysypem. Jakoś zużyłam, ale nie kupię ponownie.

10. Próbka perfum Oriflame, Paradise
Nie umiem opisywać zapachów, więc darujcie mi że nie napiszę o nim nic poza "podobał mi się". Jest ładny, ciekawy, ale jeśli chodzi o tego producenta nie przebije on mojego ukochanego Mirage. Może kupię pełną wersję, ale wątpię.

11. Próbki Oriflame Swedish Spa - peeling i łagodzące serum do twarzy
Nie popieram recenzowania produktów na podstawie próbek, ale nie zaszkodzi jeśli napiszę o nich kilka słów tutaj. Peeling dobrze sobie radził ze złuszczaniem naskórka i zdobył przy tym tytuł najdelikatniejszego peelingu mechanicznego, jakiego kiedykolwiek używałam. Użycie go było naprawdę przyjemnością. Serum zaś szybko się wchłonęło i ukoiło podrażnienia, zaczerwienienia może nie zniknęły do końca, ale wyraźnie się zredukowały. Może kupię pełną wersję, choć planuję raczej rozpocząć przygodę z peelingami enzymatycznymi.

Tyle jeśli chodzi o denko w tym miesiącu :) Nie wygląda to imponująco, ale z czasem pewnie będzie lepiej :)
Miałyście któryś z tych produktów?

Pozdrawiam!

poniedziałek, 12 maja 2014

Komuś (nie)zdrowo odbiła palma...

Dziś będzie niekosmetycznie.
Niekosmetycznie, niewesoło, trochę gorzko. Przekonałam się bowiem, że po raz kolejny producenci żywności i kosmetyków zwyczajnie robią mnie w konia, i to za moje własne pieniądze. Jak część z Was już się domyśla, post będzie o oleju palmowym.

http://www.allseasons.pl/wp-content/uploads/2013/08/palm-oil.jpg

Prawdę mówiąc, nie zdawałam sobie wcześniej sprawy z problemu. Ot, jest sobie olej palmowy, używany baardzo szeroko w przemyśle spożywczo-kosmetycznym. Okej. I w czym problem, jeśli w ogóle takowy jest? Przecież to nie pierwszy i nie ostatni składnik, jaki pchają do żywności czy kosmetyków choć niekoniecznie powinien tam się znaleźć. O co więc tyle szumu?

Pochodzenie oleju palmowego
Olej palmowy pozyskiwany jest z tłoczenia nasion palm oleistych. Generalnie są one bardzo twarde, więc żeby wytworzyć z nich olej trzeba je najpierw wysuszyć, później przemielić i tłoczyć, a na końcu rafinować (ostatni krok można pominąć i wtedy uzyskuje się olej o zupełnie innych właściwościach, ale o tym później).
Plantacja palmy olejowej
 źródło: wwf.pl
Najwięcej plantacji oleju palmowego znajdziemy w Indonezji czy Malezji, którym to przypada (mało w tym wypadku zaszczytny) tytuł przodowników produkcji – aż 80% oleju palmowego pochodzi właśnie z tamtych okolic. Przepis na plantację wygląda następująco: najpierw pali się pewien obszar lasu czy torfowiska, później się je karczuje i voila – mamy teren pod plantację. Biorąc pod uwagę, że w Indonezji od 1970 roku obszar plantacji palm rozrósł się w zabójczym (bo aż trzydziestokrotnym!) tempie, muszą uważać to za bardzo opłacalny interes. Malezja próbuje gonić Indonezję, bo u nich obszar upraw rozrósł się dwunastokrotnie. Nikt jednak nie przejmuje się ani cierpiącą głód lokalną ludnością, ani tragedią zwierząt.

„Ale... Gdzie jest moja mama?”
Źródło: images.google.com
Jak już wspominałam, by stworzyć plantację palm olejowych, należy najpierw spalić kawał lasu deszczowego. A kto żyje w lasach takiej – dajmy na to – Indonezji? Jasne, orangutany, ale oprócz nich również tygrysy sumatrzańskie, nosorożce sumatrzańskie, słonie azjatyckie, a także „jedyne” 1500 gatunków ptaków i tysiące gatunków roślin. Mało tego, nawet teraz wyprawy badawcze odnajdują nowe gatunki w różnych rejonach tego kraju. Dodajcie do tego wszystkiego ludzką chęć zysku i ogień. Rachunek jest prosty, a jego wynikiem jest zniszczenie i śmierć. Ewentualnie ciężkie poparzenia, ból i przerażenie.

Źródło: images.google.com
TU znajdziecie filmik zrealizowany przez Greenpeace. Na pewno pamiętacie spot koncernu (którego nazwy nie będę tu przytaczać) zatytułowany „Dziękuję Ci, mamo”. Próbowano nim pokazać, że za sukcesem każdego dziecka stoją starania mamy – okazywano więc matkom szacunek i to, że są ważne. Greenpeace postanowiło nakręcić coś podobnego... ale znacznie bardziej drastycznego. Widać tu ewidentne granie na emocjach (którego osobiście nie znoszę), ale prawda jest taka że w inny sposób nie zwrócą uwagi na ten problem. No i matka to matka, nieważne - ludzka czy małpia. Uważam się za twardą babę, ale przy tym filmiku łzy same pojawiły się w oczach. Jesteście w stanie wczuć się w skórę takiego małego orangutana czy tygryska, który żyje sobie spokojnie w lasach deszczowych, a potem przychodzi ogień i pozbawia Was nie tylko miejsca do życia, ale i często mamy?
Ja tak. I ten obraz przeraża.

I nikt nie próbuje nic z tym zrobić?
Próbowano. Walka z tym procederem zaczęła się w 2004, kiedy to WWF próbował wprowadzić certyfikację oleju palmowego. Dzięki temu można byłoby go pozyskiwać przy znacznie mniejszych ofiarach i większej odpowiedzialności zarówno wobec ludzi, jak i środowiska. Certyfikacja weszła w życie w 2008, ale... firmy deklarujące się wcześniej jako prośrodowiskowe wolały kupić tańszy, wiadomo-skąd-pochodzący olej. I tak oto cały plan spalił na panewce, a bardzo, BARDZO duże ilości certyfikowanego oleju palmowego nie znalazło swoich nabywców. Można było? Można. Ale co z tego, skoro można "taniej"...

Żródło: images.google.com
Ale skoro jest tak powszechnie używany, pewnie jest dla nas dobry...
A guzik prawda. Jeśli nie przekonuje Was krzywda zwierząt, podam kilka faktów na temat oleju palmowego i jego wpływu na zdrowie.
Weźmiemy na warsztat rafinowany olej – bo głównie taki używany jest do produkcji i właśnie w takiej postaci możemy go znaleźć w żywności. Zawiera on do 45% niekorzystnych dla naszego zdrowia nasyconych kwasów tłuszczowych, które sprzyjają otyłości, wzrostowi złego cholesterolu i cukrzycy typu II. Jak wiadomo, spożywanie nasyconych kwasów tłuszczowych niekoniecznie jest dla nas zdrowe.
Pierwotnie, PRZED procesem rafinacji jest on czerwono-pomarańczowy, zawiera on beta-karoten, antyoksydanty, koenzym Q10, witaminę E i inne składniki odżywcze – ba, zbierając informację do tej notki trafiałam nawet na strony twierdzące, że nierafinowany olej palmowy może być lekiem na raka (ale nie podchodziłabym do tego poważnie). Niemniej do nas trafia już olej RAFINOWANY, więc pozbawiony wszelkich dobroci. Po co stosować coś, co nam ewidentnie nie służy?

Źródło: demotywatory.pl

Swoją drogą, czy wiecie, że w 2012 we Francji zwiększono podatek od oleju palmowego aż o 300%? Taka Nutella, która składa się aż w 25% z rzeczonego oleju dostała mocny cios. A wszystko w ramach walki z narastającą falą otyłości, cukrzycy i tym podobnych nieprzyjemności. Mało tego - podatek nie był nigdy ostrzeżeniem dla konsumentów, a... dla producentów. Można? Można.

Jeśli chodzi o wpływ oleju na skórę – napina skórę, uelastycznia ją, może też wygładzić drobne zmarszczki – ale czy naprawdę warto go stosować, skoro mamy na rynku TAKI wybór olejów? Czy warto używać w pielęgnacji czegoś, co jest przyczyną tragedii nie tylko zwierząt, ale i ludzi?

Olej ten jest po prostu łatwy w przechowywaniu (nawet długim) i - w oczach producentów - tani, stąd jego szerokie zastosowanie.

No dobrze, Kocie, rozpisałaś się, ale jak mam poznać gdzie jest olej palmowy?
Producenci żywności i kosmetyków znaleźli przynajmniej kilka sposobów na to, by ukryć przed nami zawartość tego oleju w ich produktach. Niektórzy nie kłamią i piszą, że produkt zawiera olej/tłuszcz palmowy, ale bywa i tak że jest on ukrywany pod nazwami „olej roślinny”, „tłuszcz roślinny” i „tłuszcz roślinny utwardzony”. W margarynach może się pojawić jako emulgator E471 czy tłuszcze CBE i CBS (to substytuty masła kakaowego występujące w wyrobach czekoladowych).
Po sprawdzeniu domowych zapasów żywności i kosmetyków okazało się, że mam przynajmniej kilka produktów zawierających ten olej i jestem tym trochę przerażona, bo nie miałam zielonego pojęcia o takim fakcie. Nie zwracałam wcześniej uwagi na ten składnik na etykietkach, zrobiłam to spontanicznie – i znalazłam go nie tylko w kilku kosmetykach, ale i w żywności. Pokażę Wam kilka zrobionych na szybko zdjęć składów tego, czego używałam i co wcinałam w ostatnim czasie:





Olej palmowy. Wszędzie olej palmowy.

Kocie, nie uważasz, ze popadasz w paranoję?
Nie. Nie zacznę teraz wyrzucać kosmetyków czy żywności zawierających ten olej. Dlaczego nie? Bo już go kupiłam i to niczego nie zmieni, poza tym wywalanie dobrej żywności jest w dzisiejszych czasach zwyczajnym marnotrawstwem i głupotą. Nie tylko ze względów ekonomicznych, ale i etycznych. Kiedyś czytałam książkę o sztuce przetrwania i przeczytałam tam taką mądrą rzecz: „Nie poluj bez ważnego powodu. A jeśli głód Cię do tego zmusi, wykorzystaj z zabitego zwierzęcia wszystko, co możesz. Mięso, skórę, co tylko się da – by jego śmierć nie poszła na marne”.
Wykończę to, co mam – a wszystkie te informacje wykorzystam jako lekcję na przyszłość. Można być najedzonym, zdrowym i zadbanym bez oleju palmowego. Bez tragedii innych istnień i wyrzutów sumienia. Popyt tworzy podaż...

Zasypałam Was tekstem... Zastanawiam się, czy ktokolwiek z Was to przeczytał? Czy ktokolwiek wyciągnął jakieś wnioski? Zapraszam do dyskusji w komentarzach. Jeśli udało mi się dotrzeć z informacjami do choć jednej osoby, będę przeszczęśliwa.

Pozdrawiam!

czwartek, 8 maja 2014

Zakochany Kot, czyli nawilżający krem odprężający Tołpa Dermo Face Hydrativ

Jak zapewne niektóre z Was pamiętają, jakiś czas temu cera Kota wypowiedziała wojnę parafinie i bardzo dobitnie okazywała swe niezadowolenie, zmieniając swoją nieświadomą faktu właścicielkę w ludzką wersję czerwonego muchomora - z tym wyjątkiem, że tu były czerwone kropki na jasnym tle, nie odwrotnie. Kiedy wreszcie dotarło do mnie o co może chodzić, uśmiechnęło się do mnie szczęście - wygrałam w zimowym rozdaniu Jaskółki krem, i to nie byle jaki! Nawilżający krem odprężający Dermo Face Hydrativ ciekawił mnie okrutnie, zwłaszcza że firmę Tołpa znałam jedynie z Waszych blogowych postów. Ale chwila, moment... czy ja w ogóle pochwaliłam się Wam wygraną? Jeśli nie, to przepraszam najmocniej za tę zbrodnię! Dostałam wtedy mnóstwo wspaniałości - aż mruczałam! Wspomniany krem, farbę do włosów (którą zdążyłam już zużyć) i maaasę próbek :) Dzięki, Jaskółko! Wiem że późno, ale podobno lepiej późno niż później :)

Wracając do tematu postu - przypadło mi do gustu opakowanie kremu. Ładna, aluminiowa, nadająca się do recyklingu tubka mieszcząca 40ml kremu jest plusem również dlatego, że nie zasysa powietrza i bakterii, dzięki czemu krem jest dłużej wolny od wątpliwych atrakcji za nimi idących - choć przyznam bez bicia że raz czy dwa udało mi się zassać trochę powietrza do środka tubki. Duża nakrętka umożliwia też bezproblemowe postawienie kremu w pozycji pionowej. Jest jeden minus - jak nam się tubka zabrudzi, ciężko ją doczyścić, dlatego przepraszam za stan tubki na zdjęciach. Ile bym nad nią nie siedziała, ona i tak uparcie nie chciała dać się całkowicie doczyścić :(
Krem dostałam już bez kartonowego pudełka, więc ciężko ocenić mi w pełni szatę graficzną produktu, ale podoba mi się kilka rzeczy w projekcie graficznym tubki. Etykieta jest przejrzysta, znajdziemy na niej wszystkie potrzebne informacje dotyczące kremu. Z tyłu znalazło się też miejsce na krótki opis i sposób użycia :)

Opis producenta: 
"Nasz dermokosmetyk uzupełnia poziom nawilżenia skóry i działa odprężająco. Intensywnie nawilża, odżywia i uelastycznia. Łagodzi podrażnienia i przywraca komfort. Relaksuje skórę i eliminuje oznaki stresu. Wspomaga regenerację mikrouszkodzeń i odbudowę bariery ochronnej. Zabezpiecza przed negatywnym wpływem środowiska i wolnych rodników."

A w składzie czają się...
Aqua (woda), C12-C15 Alkyl Benzoate (emolient, mieszanina składników syntetycznych uzykiwanych m.in. z ropy naftowej, stosowany zamiast naturalnych lipidów), Octocrylene (filtr chemiczny, jedyny używany w kosmetykach naturalnych), Glycerin (działa osłonowo, łagodzi, nawilża, wygładza), Polysilicone-15 (Filtr UV, chroniący skórę przed szkodliwym wpływem promieniowania słonecznego, dozwolony do 10%), Biosaccharide Gum – 1( fucogel - pochodzenia roślinnego, mieszanina naturalnych węglowodanów, otrzymywany jest z kukurydzy i soi, substancja o długotrwałym i głębokim nawilżaniu, przez co skóra nie wysusza się i jest gładka, wpływa wyraźnie rewitalizująco i stymulująco na skórę, osłabia reakcje alergiczne i koi podrażnienia), Butyl Methoxydibenzoylmethane (jeden z najczęściej stosowanych filtrów UV, niestety niefotostabilny - stabilizuje go towarzystwo Octocrylene), Ethylhexyl Palmitate (stabilny emolient tłusty, nawilża, zmiękcza i wygładza skórę, tworzy warstwę okluzyjną), Propanediol (naturalny konserwant, nawilżacz, emulgator, poprawia konsystencję), Peat Extract (wyciąg z torfu, pochodzi ze skał osadowych bogatych w kwasy huminowe, minerały, celulozę; znany też jako borowina), Hydroxyethyl Urea (nawilżacz, zmiękcza, utrzymuje wilgotność), Aluminum Starch Octenylsuccinate (pochodzenia mineralnego, regulator lepkości, nierozpuszczalne w wodzie, pozostawia na skórze film), Cetearyl Alcohol (natłuszczacz), Saccharide Isomerate (zmiękczacz, emolient, długotrwale nawilża), Caprylyl Glycol (zmiękcza, wygładza, tworzy warstwę okluzyjną), Stearic Acid (stabilizator emulsji, ułatwia docieranie substancji aktywnych w głębsze warstwy skóry), Parfum (kompozycja zapachowa), Cetyl Alcohol (emolient, stabilizator emulsji, zmiękcza, wygładza), Triticum Vulgare (Wheat) Germ Extract (wyciąg z kiełków pszenicy), Saccharomyces Cerevisiae Extract (drożdże), Sodium Hyaluronate (kwas hialuronowy, bardzo silny nawilżacz), Salvia Sclarea Extract (ekstrakt szałwii muszkatołowej), Tocopheryl Acetate (antyoksydant, syntetyczna wit. E), Ceteareth-20 (emulgator), Sodium Polyacrylamide (tu nie mam pojęcia, jeśli ktoś wie proszę o korektę), Xanthan Gum (stabilizator, zagęstnik, nie wchodzi w konflikty ze skórą), Magnesium Aluminum Silicate  (składnik absorbujący i wygładzający skórę, polepszający optycznie jej wygląd, nieszkodliwy), Potassium Phosphate (kolejny składnik na temat którego nie mogę nic znaleźć, ktoś wie?), Carbomer (reguluje lepkość, tworzy film na skórze), Disodium EDTA (stabilizator pochodzenia chemicznego, często zanieczyszczony konserwant), Sodium Hydroxide (wodorotlenek sodu, regulator PH)

Skład wygląda na zupełnie nienajgorszy. Nie mam pewności czy dobrze zanalizowałam wszystkie składniki, ale mimo wszystko są tu tylko dwie potencjalnie niefajne substancje. Nie jest źle :) Zgodnie z obietnicą producenta: 0% alergenów, sztucznych barwników, PEG – ów, oleju parafinowego, konserwantów (parabenów i donorów formaldehydu). Podoba mi się to, zwłaszcza że w składzie można też znaleźć obiecane dobrocie :)


A jak wspominam używanie?
Pokochałam ten krem od pierwszego użycia. Idealna konsystencja i świetne działanie łagodzące. Co prawda zdecydowanie nie wchłaniał się do matu i bywało, że świeciłam się po nim niczym żaróweczka, ale za to pięknie nawilżał skórę i koił podrażnienia. Moja skóra jakby porzuciła focha i stała się gładka i promienna. Nic w tym kremie nie zdołało jej zapchać. Jedynym maleńkim minusem było to, że zapach kremu - całkiem przyjemny i delikatny, ale jednak - pozostawał na moich dłoniach po aplikacji i zmuszało to do mycia rąk po każdym użyciu.


Po raz pierwszy w jakże krótkiej historii tego bloga mam przyjemność przyznać kosmetykowi najwyższą ocenę - 5/5 :) Myślę, że wrócę do niego jeszcze nie raz i nie dwa!

A teraz lecę, czeka mnie codzienny trening... W końcu się zobowiązałam, prawda? :)

Pozdrawiam!

PS: Obiecuję, że znajdę lepsze tło do zdjęć ;)

niedziela, 4 maja 2014

Odżywka Timotei Precious Oils - czy sentymenty popłacają?

Dzisiejszy dzień zaczął się dla mnie maleńkim sukcesem, którym była pierwsza w życiu naprawa laptopa! Mała rzecz, a cieszy - mimo tego, że pierwotna diagnoza nie okazała się wszystkim, co trzeba było poprawić. Poza tym cieszę się piękną majówkową pogodą... zza okna. A Wy jak spędzacie majówkę? :)

Timotei jest jedną z tych firm, które kojarzę jeszcze z dzieciństwa. Pamiętam kasety z muzyką, które przez chwilę dodawali jako prezent do swoich produktów i chyba koszyczki, które wchodziły chyba w skład jakiegoś zestawu. Ciężko mi sobie przypomnieć dokładnie, bo miałam ledwo kilka lat, ale muzykę pamiętam wyraźnie :)
Odżywkę do włosów, o której będzie mowa, kupiłam w czasie jakiejś zimowej promocji w Biedronce. Nie kosztowała dużo (coś mi się plącze w głowie, że 4,99zł?), miałam sentyment do marki, i akurat potrzebowałam odżywki - więcej argumentów nie było mi trzeba. Wzięłam opakowanie do łapki, czytam... a tam ekstrakt z jaśminu, olejek arganowy, migdałowy... Poleciała do koszyka :)

Odżywka przeznaczona jest do włosów normalnych i suchych. Zamknięta w ładnej buteleczce z perłowobiałego/beżowego plastiku, opatrzona dwoma etykietami - z czego przednia jest całkiem estetyczna, a do przeczytania tylnej mogą być w niektórych przypadkach potrzebne okulary. Butelka o pojemności 200ml zakończona jest zielonym wciskanym dozownikiem, który daje nam odpowiednią ilość produktu. Producent, jak wiele innych firm, dał się ponieść modzie na zero parabenów czy barwników i takie obietnice też umieścił na opakowaniu.

Opis producenta:
"0% parabenów. 0% barwników. Do włosów normalnych lub suchych.W delikatny sposób nawilża włosy. Bogata, upiększająca formuła z organicznym ekstraktem z jaśminu, drogocennym olejkiem arganowym oraz olejkiem migdałowym, która intensywnie nawilży nawet suche włosy aby uszlachetnić ich piękno. Napełnia włosy żywym blaskiem i nadaje subtelny zapach. Pomaga uzyskać jedwabiste w dotyku i lśniące włosy każdego dnia."

W promocji udało mi się ją kupić za - tak mi się wydaje - 4,99zł, ale widzę że można ją upolować za około 10zł.

Taki ładny dozownik :)

Skład:
Aqua (woda), Cetearyl Alcohol (natłuszczacz), Dimethicone (silikon zmywalny łagodnym szamponem), Stearamidopropyl Dimethylamine (antystatyk, ułatwia rozczesywanie, naturalna odżywka do włosów, fajnie działa na strukturę włosów i skórę głowy), Jasminum Officinale (Jasmine) Flower Extract (wspomniany ekstrakt z jaśminu), Argania Spinosa Kernel Oil (olej arganowy), Prunus Amygdalus Dulcis Oil (olej ze słodkich migdałów), Cocos Nucifera Oil (olej kokosowy), Behentrimonium Chloride (konserwant, mocno oczyszcza skórę i włosy, ma właściwości antystatyczne, wygładza, ułatwia rozczesywanie), Paraffinum Liquidum (parafina), Amodimethicone (silikon zmywalny łagodnym szamponem), Cetrimonium Chloride (konserwant, nabłyszcza, ułatwia rozczesywanie), Glycerin (działa osłonowo, łagodzi, nawilża, wygładza), Parfum (kompozycja zapachowa), Sodium Chloride (zwykła sól kuchenna), Dipropylene Glycol (substancja rozpuszczająca pochodzenia chemicznego, dająca się zmieszać z wodą, służy jako substytut gliceryny), Disodium EDTA (stabilizator pochodzenia chemicznego, często zanieczyszczony konserwant), PEG-7 Propylheptyl Ether (według znalezionych informacji bezpieczny i wzmacnia włosy, ale jeśli ktoś wie lepiej - proszę mnie poprawić), PEG-150 Distearate (emulgator, regulator lepkości), Lactic Acid (kwas mlekowy), DMDM Hydantoin (popularny konserwant, w odpowiednich warunkach może uwalniać formaldehyd – substancję rakotwórczą i drażniącą, ale słabo wchłanialną z poziomu skóry. Wrażliwcy, uważajcie. Nie stosować w okresie ciąży i laktacji), Phenoxyethanol (konserwant,  (niby bezpieczniejsza alternatywa dla parabenów), Butylphenyl Methylpropional (składnik kompozycji zapachowej), Linalool (składnik kompozycji zapachowej)
Malutka czcionka... ale za to opis w 4 językach.

To odżywka drogeryjna, więc nie łudźmy się - w nich zawsze jest chemia, najczęściej całkiem dużo chemii. Obietnica producenta jest jednak spełniona - nie ma parabenów i barwników, jest jedynie Phenoxyethanol. Skład idealny nie jest, ale mimo wszystko są dobrocie - i to wysoko w składzie: olej arganowy, ekstrakt z jaśminu, olej ze słodkich migdałów i olej kokosowy. Wszystko, co kochają włosomaniaczki :) Mamy też dwa zmywalne łagodnym detergentem silikony, więc nie musimy bać się nadbudowania. Parafina jest zaznaczona na czerwono, choć tak naprawdę w przypadku włosów może nam ładnie zadziałać - nie trzeba więc jej się bać. Nie bez kozery jest składnikiem wielu indyjskich włosowych kosmetyków... Mimo wszystko, kosmetyki z parafiną lepiej trzymać z daleka od skóry głowy. Mamy też Cetrimonium Chloride i Behentrimonium Chloride, co oznacza, że taką odżywką można spokojnie umyć włosy zamiast szamponu.

Wrażenia z używania:
Po analizie składu zapewne spodziewacie się, że będę narzekać, marudzić i płakać - jednak w przypadku tej odżywki skład (a raczej ilość chemii w nim) jest jedyną rzeczą, nad którą wypada mi szlochać. No, może poza zapachem - ten bowiem jest tak intensywny i duszący, że głowa mała. Gdyby był człowiekiem, byłby mordercą. Intensywnością dorównuje, a nawet przewyższa rosyjską odżywkę do włosów, która ostatnio sięgnęła dna (i o której możecie przeczytać TUTAJ). Na szczęście nie zostaje po spłukaniu, a przynajmniej nie w tak wyraźnej formie - inaczej chyba bym się udusiła.
Moje włosy pokochały tę odżywkę. Są po niej świetnie nawilżone, gładkie, łatwo się rozczesują. Przy odpowiednim postępowaniu potrafi zrobić z nich włosy idealne - zniszczenia gdzieś znikają, widać jedynie rozdwojone końcówki ( i to też słabo). Nie obciążała ich, choć moje włosy trudno obciążyć - nie powodowała również spuszenia. Myślę, że pewnie nieraz jeszcze po nią sięgnę, choć ta chemia w składzie odstrasza.

Aparat zrobił mi psikus... Odżywka w rzeczywistości jest bielutka :)


Moja ocena to mocne 4/5. Byłoby 5/5, gdyby nie zapach i chemia w składzie. Jeśli nie boicie się chemii - warto.

Pozdrawiam :)
 

Rubinowy Kot na tropie pielęgnacji włosów Template by Ipietoon Cute Blog Design