środa, 31 grudnia 2014

Szczęśliwego Nowego Roku! :)

No cóż, dziś będzie krótki post, bo zapewne jesteście zbyt zabiegani by przeglądać nowe posty :)

Chciałabym Wam serdecznie podziękować, moi drodzy Czytelnicy, za fakt bycia ze mną przez cały ten rok (i wyrazić nadzieję, że zostaniecie jeszcze kolejny ;) ). Cieszę się że jest Was aż tylu i to bez względu na to, czy posty pojawiają się regularnie, czy może mam małe obsuwy :) Mam najlepszych czytelników na świecie!

Szczęśliwego Nowego Roku! Szczęścia, radości, zdrowia, miłości, spełnienia marzeń, osiągnięcia swoich celów, szafek pełnych kosmetyków, braku powodów do zmartwień i wszystkiego, o czym zapomniałam, a co jest dla Was ważne życzy Wam Rubinowy Kot :)


wtorek, 30 grudnia 2014

TAG: Alfabet

Jakiś (dłuższy) czas temu zostałam nominowana przez Karolinę do tagu Alfabet :)

No więc, zaczynamy! 

A jak arystokratyczny gotyk. Uwielbiam biżuterię i stylizacje w takim stylu.



B jak buractwo - coś, czego nie znoszę, a jako stała pasażerka PKP znosić niestety muszę. Zresztą, nie tylko tam.

C jak cienie do powiek - to właśnie ich reprezentacja jest w mojej kosmetyczce najliczniejsza.

D jak długie włosy. Muszę tłumaczyć? ;)

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Kot kreskowy - eyeliner Hi-Tech od Pierre Rene :)

 Eyelinery nie należą do najczęściej używanych przeze mnie kosmetyków. Zwykle mój makijaż jest dość ciemny, nie boję się wcale czerni i tym podobnych kolorów na całej powiece, więc kreski po prostu nie miały racji bytu - i tak nie byłoby ich widać, a innym argumentem za nieużywaniem eyelinera było "przecież i tak kreska wyjdzie mi krzywa". Niemniej kiedy powyższy gagatek został mi sprezentowany na spotkaniu blogerskim przez firmę Pierre Rene, postanowiłam może troszkę zmienić swoje nastawienie.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Bo ramą oczu są brwi - stylizator do brwi Pierre Rene

Witajcie :)

Dziś opowiem Wam o kosmetyku, który jest pierwszym tego typu produktem w mojej kosmetyczce. Niestety, nosiłam go często ze sobą i opakowanie "troszkę" się porysowało...mam nadzieję że nie będzie Wam to przeszkadzać :(

Tak - nigdy nie wpadło mi do głowy, że może istnieć coś do malowania brwi, ale i prawdę mówiąc niespecjalnie tego potrzebowałam. Mój naturalny kolor włosów to średni/ciemny blond i jestem w miarę blada, ale oprawę oczu mam ciemną. Moje naturalnie czarne rzęsy i brwi zwracały uwagę już w dzieciństwie, ale wciąż sporo - przynajmniej brwiom - im brakowało do idealnych. Potem nieco zjaśniały przez to, że farbowałam je henną, ale w porę się opamiętałam i obecnie jest tak, jak było zawsze... ale wciąż nie wyglądają najlepiej niepociągnięte niczym, więc przeważnie traktowałam je nieco podeschniętym tuszem do rzęs. Uprzedzając Wasze pytania - nie, nie wyglądałam jakbym uciekła z teatru, przynajmniej póki uważałam na aplikowaną ilość :D

poniedziałek, 10 listopada 2014

Włosowe Pytaśki :)

Porady Herrbaty zapoczątkowała fajną zabawę :) Trafiłam na nią na blogu Oli i postanowiłam się do niej przyłączyć, mimo, że... nikt mnie nie nominował :D Ach, ten bezczelny Kotek :D
Tak więc, bez zbędnych ceregieli:



1. Jaki masz kolor włosów?
Mój naturalny kolor włosów to średni/ciemny popielaty blond.

niedziela, 9 listopada 2014

Nie bądź żyła, oddaj krew! :)

Dzisiejszy post niezwiązany będzie z kosmetykami. Mało tego – co niektórych temat może brzydzić, więc co wrażliwszym mówię już teraz – jeśli nie lubicie tematu oddawania krwi, darujcie sobie ten post. Nie mówię tego złośliwie, po prostu nie chcę fundować Wam nieprzyjemnych doznań :(

„Krew należy do najpotężniejszych leków, jakimi dysponuje medycyna. Od wielu lat – a ostatnio coraz częściej, pojawiają się doniesienia o próbach wytworzenia tzw „sztucznej krwi”, jednak krytyczne oceny tych preparatów wykazują, że mają one złożoną budowę chemiczną oraz krótki okres utrzymywania się w krążeniu. Badania wciąż trwają, lecz nie rokuje się, że szybko zostaną uwieńczone sukcesem. Nie wydaje się więc, by aby w najbliższym czasie substytuty erytrocytów mogły zastąpić tradycyjne przetaczanie ludzkiej krwi lub jej składników i choć zmieniają się metody leczenia, udoskonalają się techniki pobierania, przetwarzania i przetaczania krwi, jej jedynym źródłem w dalszym ciągu jest zdrowy człowiek. A zatem – zorganizowane krwiodawstwo, oparte na współpracy oraz współdziałaniu transfuzjologii ze zdrowymi, uświadomionymi dawcami będzie nadal niezmiernie ważne i potrzebne.” - (broszura informacyjna wydana przez Ministerstwo Zdrowia)

środa, 5 listopada 2014

Podkład mineralny Pixie Cosmetics


Jak wiecie, jakiś czas temu przerzuciłam się na podkłady mineralne i uważam, że była to dobra decyzja. Moja skóra dobrze je toleruje i sprawia mi przy nich mniej niespodzianek, choć nie będę ukrywać że aplikacja jest nieco bardziej problematyczna niż przy zwykłym, drogeryjnym podkładzie w płynie. Podkłady mineralne lubią też podkreślać rozszerzone pory, ale trudno się mówi... coś za coś. :)

Na przedpremierową facebookową zabawę Pixie Cosmetics trafiłam zupełnie przypadkiem, jednak udało mi się załapać do grupy 100 osób, które dostaną darmowe próbki. Można było wybrać sobie odcienie z dość szerokiej gamy kolorystycznej, jaką oferuje Pixie – z racji bycia żółtawym bladziochem wybrałam Dune, Almond Milk i Butter Cream.

Najpierw jednak zajrzyjmy do składu:

Mica – mika, naturalny rozświetlający minerał;
Titanium Dioxide – dwutlenek tytanu;
Zinc Oxide – tlenek cynku;
Zinc Stearate - zwiększa przyczepność, ułatwia aplikację produktu;
Kaolin - glinka;
Silica - krzemionka;
Gold - złoto;
(+/-) CI … - barwniki;

Skład jest dłuższy i bogatszy niż w przypadku stosowanego przeze mnie ostatnio Annabelle Minerals, ale zaskakuje swą dobrocią. Zaskoczyła mnie mika na pierwszym miejscu w składzie, bo podkład po nałożeniu wcale nie oślepia ilością skrzących drobinek... W sumie dopiero zapis składu uświadomił mi, że jest ona tak wysoko. Do tego mamy krzemionkę, glinkę i... złoto. Podkład na bogato! :)


Obecnie Dune jest kolorem najbardziej odpowiednim dla mnie, choć - co może się wydawać dziwne - dwa pozostałe kolory też wpasowują się w moją kolorystykę. Jakoś tak wyszło, że wybrałam kolory których mogę używać bez większej szkody dla siebie :) Myślę, że Almond Milk byłby świetny na zimę, zaś Butter Cream - na lekką opaleniznę. :)
Na zdjęciu średnio to widać, ale bardziej "żółtym" kolorem jest Dune. Butter Cream bardzo delikatnie wpada w pomarańczowe tony i jest nieco ciemniejszy od Dune.

Pierwszą rzeczą, jaką mogę powiedzieć o tym podkładzie jest to, że fenomenalnie wygląda na skórze praktycznie już od momentu nałożenia. Nie było u mnie tego etapu przejściowego, w czasie którego podkład „łączył się” ze skórą – on po prostu wtapiał się w nią już od momentu nałożenia. Mimo lekkiego pylenia bardzo dobrze trzyma się pędzla, nie ma też tego charakterystycznego „zapaszku”, który pojawia się przy Annabelle Minerals. Wartą odnotowania rzeczą jest też szeroka gama odcieni, wśród których każdy znajdzie coś dla siebie.

Teraz kilka słów o mojej skórze. Na spotkaniu blogerek w Gdyni usłyszałam od Pani z Vipery, że mam bardzo ładną cerę i w zasadzie nie potrzebuje ona krycia. Otóż... nie. Nie mam może przebarwień, ale mam za to tendencję do zaczerwienień i podrażnień, stąd muszę mieć kosmetyk który będzie potrafił temu podołać i nie zawiedzie. Niestety... to nie jest produkt Pixie Cosmetics.

Przed

Po
Pomimo tego, że przyjemnie mi się go używa, podkład ten nie spełnia mojego podstawowego kryterium jakim jest dobre krycie. Na zdjęciu wygląda to nieco lepiej niż w rzeczywistości. Nie chodzi mi o to, by robił maskę – chodzi mi o to, bym mogła się nim w miarę szybko umalować i nie straszyć ludzi czerwoną twarzą. Odkąd rano mam ściśle ograniczony czas na makijaż, takie rzeczy są dla mnie ważne i co tu dużo mówić, ten podkład u mnie się nie spisuje – krycie jest przeciętne nawet po kilku warstwach, a z racji dobrej przyczepności łatwo zrobić sobie nim plamę. Być może da się nim uzyskać dobre krycie, ale to wymagałoby chyba nieco dłuższej chwili, której ja zwykle nie mam. Zdarzało mu się też warzyć na skórze i szybko znikać. Dla kogoś bez większych problemów z cerą podkład ten byłby świetnym rozwiązaniem, ale cóż... nie dla mnie.

Podkładowi przyznaję 4/6 i czekam na wersję lepiej kryjącą, bo od strony składu jest to naprawdę godny polecenia produkt :) Szkoda tylko, że tak nie trafił w moje konkretne potrzeby... Naprawdę, ubolewam nad tym.

Pozdrawiam! :)


wtorek, 4 listopada 2014

Sucha skóra? Rabarbar i gruszka nadchodzą z odsieczą!

„A ta znowu wariuje...” - pomyślałam pewnego wrześniowego poranka, kiedy – tuż przed egzaminem zawodowym – spojrzałam na swoje odbicie w lustrze w szkolnej łazience.

Odkąd prowadzę bloga, staram się dbać o skórę. Z mniejszymi lub większymi sukcesami, ale jednak. Różne perypetie uświadomiły mi, że moja skóra nie musi być wcale tłusta, a mieszana – a teraz z kolei co rusz zauważałam objawy posiadania cery suchej. Uczucie ściągnięcia, notoryczne suche skórki na nosie, brodzie i policzkach – wszystko to pomimo regularnego stosowania peelingu i codziennie kremu nawilżającego, i to dwukrotnie w ciągu dnia. Żeby było śmieszniej, krem którego wtedy używałam był z tych niemieckich, ekologicznych i obiecywał gładką skórę bez żadnych powierzchniowych trików, zresztą miał też niezły skład. O ile uczucie ściągnięcia skóry i suche skórki dałoby się jeszcze jakoś opanować przy pomocy chociażby kremu i peelingu, o tyle była jeszcze jedna rzecz, która mnie niepokoiła – a mianowicie to, co od jakiegoś czasu robiło się z podkładem mineralnym po mniej-więcej godzinie od nałożenia. Wyglądałam, jakbym porządnie pacnęła twarzą w miskę z mąką – a wcześniej przecież tak nie było, nie używałam tego podkładu po raz pierwszy. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno wystarczająco nawilżam moją skórę? Zapytałam Was na Facebooku, jakie nawilżacze polecacie. Padały różne propozycje z których nie wszystkie niestety mogłam zaakceptować (choćby ze względu na parafinę), ale los chciał, że wygrałam wtedy pewien konkurs. Nagrodą w nim było ekstremalnie nawilżające serum z gruszką i rabarbarem Aquaextrem, wyprodukowane przez bydgoską firmę Apis.


Przyznam, że ucieszyłam się wręcz nieziemsko. Nie dość, że nie miałam nigdy żadnego kosmetyku tego producenta, to jeszcze produkt wydawał się być idealnym remedium na moje problemy! Wiązałam z nim bardzo duże nadzieje – a czy serum ich nie zawiodło, możecie przeczytać poniżej :)

Opakowanie serum mieści 100ml kosmetyku. Jest wykonane z twardszego, nieprzezroczystego plastiku i zaopatrzone w wygodną, niezacinającą się pompkę. Osobiście wystarczała mi jednak połowa pompki – jeśli przypadkowo docisnęłam pompkę do końca, dozowała mi zbyt dużą ilość serum z którą potem średnio miałam co zrobić. Szata graficzna jest dokładnie taka, jaką lubię – nieprzesadzona, ale też nie ascetyczna, a wszystkie potrzebne informacje są umieszczone na tylnej etykiecie dość czytelną czcionką. Serum należy zużyć do 8 miesięcy od jego otworzenia.

Skład:

Aqua – woda;
Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil – olejek z nasion słonecznika;
Glycerin – gliceryna;
Lethicin – naturalny emulgator, wspomaga transport substancji w głąb skóry;
Silk Amino Acids – proteiny jedwabiu utrzymują i przywracają sprężystość i elastyczność skóry, zatrzymują w niej wodę;
D-panthenol – prowitamina B5. Nawilża, przyspiesza gojenie ran i podrażnień;
Glucose – glukoza, działa nawilżająco;
Trilaureth-4-Phosphate – substancja powierzchniowo czynna, zmiękczająca;
Magnesium Pca – sól magnezowa, humektant;
Pyridoxine – witamina B6, chroni przed szkodliwym działaniem promieni UV;
Citric Acid – kwas cytrynowy, wspomaga działanie antyoksydantów, zmiękcza, konserwuje;
Carnitine - naturalny składnik wszystkich komórek naszego organizmu, niezbędna przy prawidłowym metabolizmie lipidów;
Ceramide 6 - ceramidy - stanowią główny składnik spoiwa wypełniającego przestrzenie międzykomórkowe w warstwie rogowej naskórka;
Saccharomyces Cerevisiae Extract – drożdże, świetnie dotleniają skórę;
Glucose - glukoza, działa nawilżająco;
Hydrolized Silk – znów proteiny jedwabiu;
Coco-Caprylate/ Caprate – emolient;
Sodium Hyaluronate – kwas hialuronowy;
Pyrus Communis Fruit Extract – ekstrakt z gruszki;
Rheum Rhaponticum Root Extract – ekstrakt z rabarbaru;
Cetearyl Alcohol – natłuszczacz;
Ceteareth-20 - emulgator, nie wolno nanosić go na uszkodzoną/podrażnioną skórę;
Carbomer – reguluje lepkość kosmetyku, tworzy film na skórze;
Triethanolamine - chemiczny regulator pH, powoduje reakcje alergiczne;
Algae Extract – wyciąg z alg;
Argania Spinosa Oil/Argania Spinosa Kernel Oil – olejek arganowy;
Butyrospermum Parkii – masło shea;
Aloe Extract – wyciąg z aloesu;
Phenoxyethanol – półsyntetyczny środek konserwujący, coraz częściej używany w kosmetyce naturalnej;
Caprylyl Glycol – zmiękcza, wygładza, tworzy warstwę okluzyjną;
PEG-8 – glikol propylenowy, substancja nawilżająca. Zapobiega krystalizacji produktu;
Tocopherol – witamina E, działa kojąco i łagodząco na skórę i jej ewentualne stany zapalne, działa też jak konserwant;
Ascorbyl Palmitate – pochodna witaminy C, rozjaśnia, zmniejsza przebarwienia, działa przeciwrodnikowo, regeneruje witaminę E w skórze, do tego wit C jest niezbędna w syntezie kolagenu;
Ascorbic Acid – antyoksydant, spowalnia zewnętrzne starzenie się skóry, chroni przed promieniami UV;
Citric Acid – kwas cytrynowy, wspomaga działanie antyoksydantów, używany jako konserwant, substancja zmiękczająca, przeciwutleniacz;
CI 19140, CI 42090 - barwniki
Parfumkompozycja zapachowa


No co tu dużo mówić – cud, miód i orzeszki... Serum ma wyjątkowo bogaty skład i przyznała to sama Arsenic, kiedy poprosiłam ją o opinię w czasie jej akcji czytania składów :) Jest trochę substancji czerwonych i pomarańczowych, ale bez przesady – a i ja guru w analizowaniu składów nie jestem (jak widzicie jakieś błędy, to mnie poprawcie). Dziwi mnie też, że niektóre się powtarzają.
Zauważyłam też jedną ciekawą rzecz – wiele firm chwali się zawartością olejku arganowego umieszczeniem-możliwie-największych-informujących o tym napisów na opakowaniach swoich kosmetyków, a tu... cisza. Na froncie buteleczki z dumą prezentuje się gruszka i rabarbar, ale o olejku arganowym, maśle shea czy algach można dowiedzieć się jedynie po odwróceniu butelki i zajrzeniu do opisu/składu. W moim przypadku najpierw spojrzałam na skład :) Żadnych wielkich złotych liter...  To prawie jak odpakowywanie prezentu na święta – i to wszystko w cenie około 35zł :)

Rozpisałam się na temat buteleczki, składu, a teraz czas na opis doświadczeń empirycznych. Może dziwnie to zabrzmi, ale serum ma naprawdę przyjemny, świeży, kwaskowato-owocowy zapach i jaśniutko-zielony kolor, czego nie udało mi się uchwycić na zdjęciu. Konsystencja jest wodnista jak na serum przystało, przez co bardzo łatwo się rozprowadza. Nie wchłania się może natychmiastowo, ale też nie zdarzyło mi się spóźnić przez nie na pociąg ;) Myślę, że tak koło kilku sekund, choć bywały dni kiedy czułam, jak przy aplikacji na twarzy znika mi spod palców. Pewnie ten konkretny parametr zależy od skóry. Do tego serum nie jest negatywnie nastawione do makijażu i dobrze z nim współgra. Początkowo stosowałam je dwa razy dziennie, rano i wieczorem, ale później ograniczyłam stosowanie do jednego razu dziennie. 

Powiem krótko – nie rozstanę się z nim. Po prostu nie oddam i już! Mam co prawda w planach przetestowanie innego serum, ale muszę przyznać że tym produktem Apis zyskał w moich oczach wiele i na pewno do niego wrócę. Uczucie ściągnięcia pojawia się obecnie jedynie po myciu twarzy (podejrzewam za mocne myjadło), a suchym skórkom mogę co najwyżej pomachać chusteczką na pożegnanie. Moja skóra zyskała ładny, promienny wygląd, jest gładsza, miękka, nawet nieco lepiej napięta, a przede wszystkim – dużo lepiej nawilżona i to naprawdę czuć. Zniknął też problem z dziwnym zachowaniem podkładu mineralnego...
Zabawną rzeczą jest to, że mam na czole „początkującą” zmarszczkę mimiczną i odkąd rozpoczęłam stosowanie tego serum, widać ją trochę mniej. Ot, potęga porządnego nawilżenia!

Serum podbiło kocie serducho i w związku z tym Kotu nie pozostaje nic innego jak przyznać ocenę 6/6 i tytuł kociego ulubieńca :) Polecam każdemu, kto boryka się z problemem suchej/odwodnionej skóry!

Pozdrawiam :)

PS: Ochy i achy Kota spowodował nie fakt wygrania kosmetyku w konkursie, a jego rzeczywiste działanie.

piątek, 31 października 2014

Jesienne nowości Kota

Hej! :)

Wiem, jestem tu zbyt rzadko i wiem, że mówię to zbyt często.
Przyczyną tego, że pojawiam się tu rzadziej niż bym tego chciała są moje studia. Okazały się one nieco bardziej wymagające niż myślałam. Co prawda nie jest jakoś megatragicznie pod względem nauki, ale... nieraz bywa tak, że po powrocie do domu po prostu padam na twarz i zasypiam. Tak to jest, kiedy śpi się po kilka godzin na dobę.

Tak czy inaczej, blog nie padł i nie padnie. Teraz mam kilka dni wolnych, więc dziś pokażę Wam moje nowości, a w następnych dniach możecie spodziewać się przynajmniej dwóch recenzji :) Noo, ale... jedziemy z nowościami :)


Ekstremalnie nawilżające serum z gruszką i rabarbarem Aquaextrem, Apis
Wygrałam to serum w konkursie na Facebooku, i to akurat wtedy, kiedy szukałam nawilżacza do twarzy. Stosuję je już dłuższy czas, a recenzja pojawi się na dniach :)


Przesyłka od sklepu "Blisko Natury"
Pamiętacie spotkanie blogerek w Gdyni i obiecaną przesyłkę? :)


Zakupy w sklepie "Skarby Syberii"
Od lewej - pasta do zębów Babuszki Agafii, odżywka i szampon do włosów Baikal i maska do włosów Babuszki Agafii. 


Zakupy w sklepie Family Company
Wygrałam rabat -30%, więc kupiłam kilka rzeczy na które czaiłam się już od jakiegoś czasu :) Olejek arganowy, olej kokosowy, amla i sesa. Nie wiem, czy będę używać amli, bo przeczytałam że może przyciemniać naturalny kolor włosów. Muszę o tym poczytać, bo jeśli rzeczywiście tak jest, to nie będę jej stosować na skalp. Kupiłam też olejek ze słodkich migdałów, który nie załapał się na powyższe zdjęcie, ale możecie go zobaczyć na poniższym :)



 Małe zakupy w drogerii Natura
Wstąpiłam do Natury w poszukiwaniu żelu do mycia twarzy Sylveco, ale oczywiście nie znalazłam. Zobaczyłam wtedy żel Green Pharmacy i postanowiłam zaryzykować, zwłaszcza że byłam w podłym humorze (od rana lało, a - jak wiadomo - kotek mokry to kotek nieszczęśliwy) i nie chciałam już szukać tego dalej po Gdańsku, a potrzebowałam myjadła do twarzy na teraz-natychmiast.
Żel pod prysznic zaatakował mnie przy kasie i kosztował całe 2,99zł, a zmywacz - 1,99zł. :)


Próbki podkładu mineralnego Pixie Cosmetics
Dacie wiarę, że - w mniejszym lub większym stopniu - wszystkie trzy odcienie są dla mnie odpowiednie? :)

Zdjęcie pożyczone z ceneo.pl
I - last, but not the least - głęboko odżywczy krem do rąk i stóp Ziaji, który dostałam w prezencie od koleżanki na wolontariacie. Ucieszyłam się z niego bardzo, bo tego dnia zapomniałam rękawiczek, skóra na rękach zdrowo popękała mi na kostkach... Po nałożeniu tego kremu, mimo początkowego szczypania ranek, odczułam sporą ulgę. Zobaczymy, jak będzie spisywał się dalej :)

Coś szczególnie Was zainteresowało? :)

Pozdrawiam! Miau!

środa, 15 października 2014

Puder mineralny Art Make-Up Eveline

Nie używałam w życiu zbyt wielu pudrów w kamieniu. Wydawały mi się jakieś niepraktyczne, słabo kryjące i mniej wygodne od podkładów w formie płynnej. Długo stawiałam te dwa produkty na równi i mając do wyboru - puder w kamieniu lub podkład w płynie, wybierałam to drugie. Czasem tylko, jeśli akurat w domu znalazłam jakiś ogryzek po starszej siostrze która z racji miłości do solarium różniła się ode mnie znacznie karnacją, nakładałam ciemniejszy puder w kamieniu pod kości policzkowe, jak bronzer (brązer? jak to się w końcu pisze?).


Puder Eveline Art Make-Up dostałam na spotkaniu blogerskim w Gdyni i początkowo byłam nim przerażona. Już krótki rzut oka na odcień uświadomił mi, że jako bladzioch raczej się z nim nie zaprzyjaźnię... Niestety, wszystkie dziewczyny dostały ten sam odcień - 31 Transparent - więc niezbyt było z kim się zamienić. W nadziei że może na twarzy nie będzie się tak wyróżniał, przystąpiłam do testów - minerałki miałam już praktycznie na wykończeniu, więc i czas trafił się dobry.

Puder ma tradycyjne, plastikowe opakowanie z przezroczystą "zakrętką", która przyklejona jest do drugiej części zawierającej puder za pomocą przezroczystej naklejki. Moim zdaniem nie jest to wystarczające zabezpieczenie produktu - nie zatrzyma ono macacza drogeryjnego, któremu możliwość obejrzenia odcienia jak na dłoni może nie wystarczyć, a opakowanie tak zachęcająco samo otwiera się w dłoni... Powiedzmy sobie szczerze - nikt z nas nie ma ochoty używać kosmetyków, do których ktoś wkładał swoje paluchy i nikt z nas nie ma ochoty zaprzyjaźniać się z czyimiś bakteriami. Zresztą, już na spotkaniu opakowanie samo otworzyło mi się w ręce przy wyjmowaniu go z torby z produktami. Nie ma też żadnego puszka, gąbeczki, jakiegokolwiek aplikatora. 

Trochę poharatał się od nakrętki. :(

Co o produkcie mówi producent: 

"MATUJĄCY PUDER MINERALNY Z JEDWABIEM
Ultralekka formuła nie zapycha porów skóry.
Pierwszy puder prasowany marki Eveline Cosmetics wzbogacony kompleksem ANTI-SHINE, który skutecznie matuje i ujednolica cerę.
Delikatna i aksamitna struktura pudru ułatwia jego równomierne rozprowadzanie, doskonale dostosowuje się do struktury skóry oraz nadaje jej świeży, jedwabisto-matowy wygląd.
Puder dostępny jest w 6 półtransparentnych odcieniach, które idealnie stapiają się z kolorytem skóry, kryjąc równocześnie drobne niedoskonałości i przebarwienia."

Skład prezentuje się tak:


Talc - minerał z grupy krzemianów, absorbent, składnik matujący
Titanium Dioxide - dwutlenek tytanu, filtr UV, barwnik stosowany w kosmetykach naturalnych
Ethylhexyl Hydroxystearate - emolient, pochodna kwasu stearynowego (jeden z nasyconych kwasów tłuszczowych)
Mineral Oil - parafina (!)
Theobroma Cacao Seed Oil - olej kakaowy
Camellia Sinensis Leaf Oil - wyciąg z liści zielonej herbaty
Silk - obiecany na opakowaniu jedwab
Phenoxyethanol - (konserwant, niby bezpieczniejsza alternatywa dla parabenów)
Ethylhexylglycerin - konserwant pochodzenia naturalnego, dodatkowo nawilża
May contain [+/-] (...) - barwniki

I tu się na chwilę zatrzymam. Uważam, że to wcale nie jest zły skład dla pudru i byłam nim nawet lekko zaskoczona - mineralnym bym go nie nazwała, bo jeśli obecność talku i titanium dioxide czyni kosmetyk mineralnym, to większość cieni i kolorówki na rynku taka jest... ale PARAFINA?! W pudrze, którego "ultralekka formuła" ma nie zapychać porów?! Przecież parafina jest czynnikiem powodującym zapchanie u przynajmniej połowy właścicielek problematycznych cer...

 A wspominam go...
...średnio. Ze względu na parafinę w składzie podchodziłam do niego z dość dużą dozą nieufności. Moja cera potrafi trochę gwałtownie reagować na parafinę i raczej nie ma szans, by umknęło to otoczeniu, a pewnie sami wiecie jak denerwujące potrafią być pytania w stylu "Co Ty tu masz?", już nie mówiąc o dyskomforcie własnym. 
Niestety, odcina się od skóry.
Zacznijmy może od odcienia. Moja cera jest raczej jasna, z żółtymi podtonami. Puder jest leciutko od niej ciemniejszy i niestety wpada w pomarańczowe tony. O ile nie mam większych zastrzeżeń do wyglądu pudru na skórze - bo z tym nie jest źle, w trakcie stosowania nie zauważyłam efektu tapety widocznej z kilometra - o tyle kolor nie jest w moim przypadku trafiony. Po nałożeniu na twarz wyraźnie odcina się od szyi i to go u mnie dyskwalifikuje.
Jeśli chodzi o matowanie, owszem - matuje, ale efekt nie utrzymuje się wiecznie. Po około trzech-czterech godzinach radziłabym poprawkę/użycie bibułki matującej.

Zaryzykowałam testowanie go, bo raz że kończyły mi się minerałki, a dwa - byłam go po prostu ciekawa. Dziś wiem, że już po niego nie sięgnę, nawet w jaśniejszym odcieniu. Przez pierwsze kilka dni testowania nawet nie było źle, po tygodniu zostałam już nieźle wysypana. Odstawiłam go na półkę, doprowadziłam się jakoś do porządku i po małej przerwie postanowiłam sprawdzić, czy tym razem skończy się tak samo. Już po dwóch dniach zauważyłam na twarzy krostki... tak więc obietnice o niezapychaniu porów można między bajki włożyć. Dobrze, że przynajmniej trochę kryje i faktycznie łatwo się rozprowadza.

Dla tych z Was, którym parafina w kosmetykach nie przeszkadza, może to być całkiem ciekawy produkt spod znaku Eveline i nie zniechęcam do niego totalnie, bo wiem, jak kapryśna potrafi być moja skóra. Nie zmienia to jednak faktu, że puder się u mnie nie sprawdził i przyznaję mu ocenę 3/6. Więcej po niego nie sięgnę i pokornie uciekam pod skrzydła minerałków Pixie Cosmetics, których otrzymane próbki pokażę wkrótce na blogu.

A Wy macie jakiegoś faworyta wśród takich pudrów?

Pozdrawiam!

wtorek, 7 października 2014

Mała kocia chciejlista

Witajcie :)

Dziś będzie w miarę lekki post, który miałam w planach już od dawna, ale ciągle coś mi przeszkadzało w tworzeniu go. No więc cóż... o czym marzy Kot? :)

1. Make Up Revolution

 Zabawną rzeczą w tych paletkach jest to, że... nie wiem, czy umiałabym się umalować takimi kolorami, ale wiem za to, że strasznie mi się podobają! Essentials Day To Night podoba mi się głównie ze względu na przygaszone, "nocne" kolory, ale jest to paletka dość uniwersalna którą możnaby zrobić i makijaż dzienny, i wieczorowy... Chodzi ona za mną już od dawna i staram się nie pamiętać o tym, że jest dostępna stacjonarnie w mieście, do którego regularnie jeżdżę ;)


A tu (po prawej) widzicie nowość w ich ofercie. Paletka Salvation Give Them Nightmares wydaje się być idealna dla mnie właśnie ze względu na raczej ciemne, przygaszone kolory. Jako że jestem urodową Jesienią, takie pasują mi najlepiej, ponadto mam słabość do fioletów. Co tu dużo mówić - paletka wygląda świetnie i ciekawi mnie, jak sprawdziłaby się w użyciu. Na razie jednak się nie skuszę, bo zżarłyby mnie wyrzuty sumienia - coś pokroju "nie zużyłam jeszcze kolejnych cieni, a już kupiłam następne...".

2. Natura Siberica

Ten balsam zaciekawił mnie przy przeglądaniu oferty jednego ze sklepów internetowych. Balsam do włosów suchych na bazie mleczka cedrowego i różeńca górskiego - nie brzmi źle :)

Północne mydło detoksykujące "Głębokie Oczyszczanie Twarzy" - to mogłoby być ciekawe :) I może udałoby mi się pozbyć kilku zaskórników i ograniczyć niespodziewajki...?





3. Baikal Herbals

Serum polecane mi przez Jaskółkę. Jak tylko zrobi mi się na tym miejscu wakat, zakupię :)
4. Planeta Organica
Czytałam o tej masce na którymś blogu i pomyślałam, że mogłabym spróbować. :)

5. Sylveco


Na to myjadełko do twarzy czaję się już od jakiegoś czasu. Zebrało w blogosferze tyle pozytywnych opinii, że nie sposób przejść koło niego obojętnie! Trzeba będzie w końcu wypróbować :)





Miałyście może coś z tych produktów? Jak się sprawdzały? Może z czymś warto dać sobie spokój?

Pozdrawiam kocio!

czwartek, 2 października 2014

Peeling cukrowy Green Pharmacy – Róża piżmowa i Zielona Herbata

Witajcie! :)

Wiecie, mam dziwnego pecha do placówek edukacyjnych. Gdzie nie pójdę, tam jakieś problemy. Uniwersytet nie wydrukował dla nas legitymacji, a plan dostaliśmy dopiero dziś i wychodzi na to, że będę wracać do domu w średnio ciekawych godzinach. Dodatkowo wzięłam sobie lektorat z języka szwedzkiego (mimo, że sugerowany poziom znajomości języka to A2/B1, a ja mam A1). Czemu ze szwedzkiego? Bo angielski mam od 6 roku życia, maturę podstawową bez przygotowania napisałam jakimś cudem na 100% i zwyczajnie mi ten język zbrzydł... a szwedzkiego zawsze chciałam się nauczyć. Tak więc wzięłam sobie na głowę cztery języki – chorwacki, łacinę, angielski i szwedzki. Mówię Wam, będzie wesoło.

Peeling cukrowy o zapachu róży i zielonej herbaty Green Pharmacy wchodził w skład zestawu, jaki zakupiłam w ramach akcji charytatywnej na blogu brokatwspreju.blogspot.com, a przekazany został przez firmę Elfa Pharm Polska. Pokazywałam Wam już na blogu żel pod prysznic z tego samego zestawu – był w nim też krem do twarzy, ale ze względu na zawartość parafiny nie mogłam go używać i oddałam w dobre ręce. Pewnie pamiętacie też, że mam sporą słabość do kosmetyków o różanym zapachu...

Opakowanie peelingu, tak jak i butelka żelu pod prysznic z tej samej serii sprawia nieco „babcine” wrażenie – ale w tym pozytywnym sensie. Ciemny, plastikowy słoiczek z jasną nakrętką i wszechobecnymi różami. Podoba mi się szata graficzna etykiety – ładna, przejrzysta i budząca skojarzenie z Matką Naturą. Peeling jest zabezpieczony sreberkiem, dzięki czemu mamy pewność, że nikt nam do peelingu rączek nie pchał (tak, wszyscy kochamy drogeryjnych macaczy...). Sam peeling ma uroczy, różowy kolorek, jest dość zbity i pod wpływem ciepła rąk robi się nieco rzadszy :) A zapach... sami pewnie pamiętacie, jak bardzo rozpływałam się nad zapachem żelu pod prysznic. Tu jest identycznie :)

Skład:
Sucrose (sacharoza, emolient tłusty, może zapychać, tworzy warstwę okluzyjną, zmiękcza i wygładza skórę i włosy – tu jako kryształki ścierne);
Paraffinum Liquidum (parafina);
Petrolatum (parafina);
Ceteareth-20 (emulgator, nie wolno nanosić go na uszkodzoną/podrażnioną skórę);
Silica (krzemionka, powszechnie stosowany jako składnik pudrów kosmetycznych, nadaje skórze gładkość);
Parfum (kompozycja zapachowa);
Tocopheryl Acetate (antyoksydant, syntetyczna witamina E);
Rosa Moschata Seed Oil (olejek z nasion róży piżmowej);
Camellia Sinensis Leaf Extract (wyciąg z zielonej herbaty);
Linalool (składnik kompozycji zapachowej, może uczulać);
Hexyl Cinnamal (syntetyczna gliceryna, tu jako składnik kompozycji zapachowej, może uczulać);
Geraniol (składnik kompozycji zapachowej, może uczulać);
Citronellols (składnik kompozycji zapachowej, może uczulać);
Limonene (składnik kompozycji zapachowej, może uczulać);
CI 14720 (barwnik).

Faktycznie peeling jest cukrowy ;) Szkoda tylko, że w tym peelingu parafina występuje aż pod dwiema postaciami. Mi osobiście parafina na ciele (poza szyją i twarzą) nie szkodzi, ale wiem że wielu z Was potrafi dopiec. Dodatkowo w składzie jest trochę potencjalnych alergenów – mi krzywdy nie zrobiły, ale szczególni wrażliwcy powinni uważać. Smutne, że olejek z róży piżmowej i wyciąg z zielonej herbaty są dopiero po kompozycji zapachowej (a więc pewnie w niedużej ilości). Podsumowując – nie jest tragicznie, ale jakoś super też niekoniecznie.

Jak go wspominam?

Całkiem pozytywnie. Opakowanie peelingu przy umiarkowanym korzystaniu z niego wystarczyło mi na jakiś miesiąc-półtora, przy czym używałam go nieco inaczej, niż zaleca producent. Otóż często nakładałam go na suchą albo naprawdę ledwie zwilżoną skórę zamiast na mokrą/wilgotną. Głównym składnikiem peelingu jest cukier, a on przecież rozpuszcza się w wodzie... Podczas pierwszych spotkań z nim zdarzało się, że peeling uciekał mi z ręki już w formie płynnej, więc musiałam wymyślić inny sposób. Musiałam też wycierać ręce z wody przed każdym nabraniem peelingu, inaczej na jego powierzchni pojawiała się biała woda lub robił się płynny - co zresztą nieco widać na zdjęciu.
Oceniam go jako średni zdzieraczek, raczej delikatny. Nie odnotowałam żadnych podrażnień w trakcie stosowania. W kontakcie z wodą rozpuszcza się i tworzy taką mleczną powłoczkę – woda w wannie również nabiera mlecznego zabarwienia, więc możemy się przez chwilę poczuć jak Kleopatra ;) No i... ten zapach!
Po zastosowaniu skóra jest gładka i miękka, a zapach peelingu w dość subtelnym stopniu pozostaje na skórze. Generalnie nie oczekuję nawilżenia od peelingów, ale nie lubię też, kiedy moja skóra jest przesuszona po użyciu takiego produktu – na szczęście w tym przypadku nie miało to miejsca. :)
Ogółem jestem z niego zadowolona. Smutno było mi go denkować i niewykluczone, że jeszcze do niego wrócę :)

Peeling dostaje ode mnie 4+/6, w sumie to nawet 5. Przyznam że przypadł mi do gustu bo dobrze spełnia swoją rolę jednocześnie mnie nie podrażniając, a zapach bije wszystko, ale jednak w składzie jest sporo substancji które mogą być potencjalnymi alergenami. No i parafina w aż dwóch postaciach. Dla osoby bez problemu alergii i potrzeby używania mocnego zdzieraka peeling może okazać się jednak strzałem w dziesiątkę - o ile nie przeszkadza tej osobie parafina stosowana na ciało. Niektórym może jednak przeszkadzać jego wydajność, która z racji podstawy składu - przy stosowaniu na mokrą skórę - może okazać się, no... średnia.

Używałyście? A może możecie polecić peeling, którym mogę wypełnić lukę powstałą po zdenkowaniu powyższego? :)

Pozdrawiam kocio!

środa, 24 września 2014

Efekt skóropodobny - Wibo Leather Nail Polish

Witajcie! :)

Ten lakier wpadł mi w oko, kiedy tylko zobaczyłam pierwsze wzmianki na Waszych blogach. Jako fanka skóry (ale raczej w tym ekologicznym wydaniu) nie mogłam przejść koło niego obojętnie. Długo się wstrzymywałam, zwłaszcza po Waszych raczej negatywnych opiniach, ale... część praktyczna egzaminu zawodowego zdenerwowała mnie na tyle, że wracając stwierdziłam "chrzanię to" i w końcu poszłam po ten lakier. Ot, taka mała nagroda za stres związany z bardzo złym przygotowaniem mojego stanowiska. Wyobraźcie sobie, że macie naprawić hamulec w rowerze, który nie ma kół - i to w obecności komisji egzaminacyjnej. Co prawda u mnie problemem był komputer z prawdopodobnie spalonymi dyskami, ale ostatecznie jakoś poszło.

Wracając do lakieru - pierwotnie chciałam kupić czarny, ale lakiery najwyraźniej cieszą się taką popularnością - trafiłam na małą ilość buteleczek w trzech kolorach.  Przyznać się, kto wykupił mi czarne lakiery? :D Skusił mnie bordowy nr 3 - był dostępny jeszcze nudziak i czerwony, ale jesienią zawsze bardziej ciągnie mnie do takich zgaszonych kolorów. No i nie czuję się najlepiej z taką jaskrawą czerwienią na paznokciach.

Buteleczka, jak widzicie powyżej, jest dość klasyczna. Nie jest to nic, czego już nie widziałyśmy ;) Prostokątna buteleczka z takąż nakrętką, która dla mnie  jest jednak troszkę niewygodna. Pędzelek również jest standardowy - można nim bez problemu pomalować paznokcie, ale miałam do czynienia z szerszymi i takie są dla mnie wygodniejsze, zwłaszcza że nie lubię spędzać mnóstwa czasu na malowaniu paznokci. Sam kolor mnie zauroczył, jest dla mnie wręcz idealnym odcieniem czerwieni - jednak na paznokciach wychodzi ciemniejszy niż widać w buteleczce.


Kiedy myślę "efekt skóry", staje mi przed oczami nieco inny efekt niż ten, który można uzyskać tym lakierem. Wiadomo, że nie uzyskamy faktury prawdziwej skóry czymś, co jest w formie płynnej, zamknięte w szklanej buteleczce - myślę jednak, że mimo wszystko jest całkiem blisko. Dla niektórych ten lakier wygląda jak wytarty piasek i cóż... coś w tym jest, ale znowu nie ma też tragedii ;)
Jeśli chodzi o trwałość, to cóż... nie jest źle. Zwykle na moich paznokciach nic nie utrzyma się bez odprysków dłużej, niż dwa dni. Ten lakier zaczął lekko odpryskiwać dnia trzeciego i może nawet potrwałoby to dłużej, gdyby nie fakt, że wzięłam się za zmywanie naczyń - ale wciąż kilka paznokci wyglądało całkiem dobrze. 


Kupiłam go w cenie 6,99zł w Rossmannie i nie żałuję wydanych pieniędzy :) Może nie jest to super-ultra-wierne oddanie skóry, ale mimo wszystko ten lakier - i ten odcień - mają coś w sobie. Myślę, że się zaprzyjaźnimy :) 

Wybaczcie niedbałość w pomalowaniu, zauważyłam już po zdjęciu... x_x

Miałyście? Polecacie inne odcienie? :)

Pozdrawiam!


czwartek, 11 września 2014

Spotkanie blogerek w salonie kosmetycznym BIOMED - część 2 :)

No dobrze, ostatnim razem obiecałam, że pokażę Wam upominki, jakie dostałam na spotkaniu blogerskim w Gdyni :) Gdyby ktoś przegapił relację, można znaleźć ją TUTAJ :)
Przyznam, że byłam mocno zaskoczona ilością prezentów, jaką zostałyśmy obdarowane - i nie ma w tym cienia przesady. Pojechałam na to spotkanie, bo chciałam a) zobaczyć od kuchni salon kosmetyczny, b) poznać dziewczyny z znajomych blogów, c) spędzić miło czas, i prawdę mówiąc żadnych upominków się nie spodziewałam - a jeśli już, to raczej niewielkich. Ostatecznie wyszło tak, że ekotorba przeznaczona na zakupy spożywcze, które miałam zrobić po spotkaniu posłużyła do zupełnie innych celów... ale no dobrze, nie będę już przedłużać :)

Pierre Rene
Kto by pomyślał, że mała, firmowa torebeczka może skrywać tyle cudów! Na zdjęciu widzicie utrwalacz do makijażu, wysuszacz do lakieru, sztuczne rzęsy, dwa cienie do powiek (pierwotnie dostałam niebieski, taki jeansowy, ale zamieniłam się z jedną z dziewczyn na ten piękny granat)... Jest też zestaw do brwi, którym wszystkie zachwycałyśmy się w trakcie spotkania i potem znalazłyśmy go w torebeczkach :D, dwa lakiery do paznokci i eyeliner. Szczęka mi opadła :)


Vipera Cosmetics
Dziewczyny z gdańskiego stoiska Vipery nieświadomie spełniły jedno z moich kosmetycznych chciejstw - zawsze chciałam przetestować kosmetycznego hamstera ich produkcji! Dla niezorientowanych - hamster to taki magnetyczny system, pozwalający spiąć wiele wkładów z cieniami, szminkami, pudrami itp w małą, pionową kolumienkę. Jako osoba często podróżująca uważam to za bardzo praktyczną sprawę. Kolory początkowo wydawały się nie być "moje", ale kiedy po raz pierwszy umalowałam się cieniem... Jest GE-NIAL-NY! Myślałam, że to matowy, bladziutki odcień fioletu, ale po nałożeniu na powiekę pokazują się złote drobinki... Zrobił na mnie niemałe wrażenie :) Do tego dostałyśmy też dwa lakiery - na zdjęciu widzicie top coat z czarno-białymi drobinkami i srebrno-grafitowy piasek, moja ostatnia lakierowa miłość. W tym miejscu pięknie dziękuję Gosi, że zdecydowała się oddać mi go w zamian za lakier w kolorze fuksji, który średnio mi pasował :)


Hamster od środka :) Przepraszam za paproszki, nie zauważyłam ich.


Coloris
To właśnie na widok tej siatki zaczęłam zastanawiać się, jakim cudem dowiozę to wszystko do domu (a bliziutko nie miałam). Czego tam nie było! Zresztą, zobaczcie same :) Papierowa torebka podniszczyła mi się niestety w transporcie, ale nie zmienia to zawartości :)




Excellence
A tu ciekawostka :) Syrop w metalowym opakowaniu, o dość oryginalnym smaku, wystarczający na 7 litrów wody! Nie piłam nigdy czegoś podobnego (mam na myśli smak mojito), ale przyznam że przypadł mi do gustu :)


Najśmieszniejsze jest to, że to jeszcze nie koniec, bo podobno czeka mnie jeszcze przesyłka ze sklepu Blisko Natury :)

Jeszcze raz dziękuję :)




Zainteresowało Was coś konkretnego? :)

Pozdrawiam!
 

Rubinowy Kot na tropie pielęgnacji włosów Template by Ipietoon Cute Blog Design