niedziela, 11 sierpnia 2013

Paczuszka od Johnsons&Johnsons + konkurs: Śliwki Robaczywki!


Hej! 
W poprzednim poście wspominałam o przesyłce, jaką dostałam od Johnson&Johnson. :)


W jednym z postów Świnki Pepy trafiłam na informację, jakoby można było zamówić bezpłatne próbki produktów dla dzieci firmy Johnson&Johnson. Można je zamówić na ich stronie internetowej (o, tu - klik ). Do mnie przyszły po prawie trzech tygodniach od zamówienia, ale wciąż - jeśli dobrze pamiętam, firma zastrzega sobie w procesie zamawiania, że może jej to zająć do miesiąca ;)

W malutkim kartoniku otrzymujemy dwie pięćdziesięciomililitrowe buteleczki, a ich zawartością są łagodny płyn do mycia ciała i włosów niemowląt 3w1 oraz mleczko intensywnie pielęgnujące. Lubię takie małe opakowanka, po zużyciu bywają bardzo przydatne np w czasie podróży. :)


Mnie interesował głównie płyn do mycia ciała i włosów. Nie zawiera on SLS, więc uznałam, że - skoro mam taką możliwość i to bezpłatnie - dobrze będzie wypróbować jak działa na moje włosy, zwłaszcza że butelka w Carrefourze kosztuje około 14zł - w razie niepowodzenia po dorzuceniu kilku złotych mogłabym kupić szampon przyspieszający porost włosów z Planety Organiki, który tak za mną chodzi. Mleczko również zużyję, nie wiem jeszcze jednak do czego. Zastanawiam się, czy nadałoby się do kremowania włosów - a jeśli nie, to pewnie wykorzystam je zgodnie z przeznaczeniem.

A więc - czy zaprzyjaźniłam się z produktem Johnsons&Johnsons?


Myślę, że tak. Co prawda tuż po myciu włosy są niesamowicie "tępe" i sztywne, więc po pierwszym użyciu byłam niemile zaskoczona - ale efekt ten mija po ich wyschnięciu. Włosy są miękkie, delikatnie oczyszczone - oczywiście nie będzie to oczyszczenie na miarę szamponu z SLS, ale wystarczy by nie mieć tłustych włosów, a o to przecież chodzi. Widać, że brak SLS im służy. Płyn rzeczywiście jest bardzo delikatny zarówno dla włosów, jak i dla oczu. Do częstego mycia - jak znalazł. Jedyne co nieco utrudnia sprawę to fakt, że bardzo słabo się pieni - wystarczy użyć metody kubeczkowej, by ułatwić sobie jego użycie. Podoba mi się również zapach produktu - bardzo delikatny, zostaje na rękach po myciu, ale absolutnie nie przeszkadza.
Moim zdaniem w duecie z dobrą odżywką (Alterra!) i czymś silikonowym do końców stanowiłby dobry skład mojej włosowej kosmetyczki. :)

Czy kupię produkt w pełnej wersji?


Niestety, w trakcie stosowania tego produktu skóra głowy podniosła mały bunt. Podrażnienie jest prawdopodobnie spowodowane którymś ze składników produktu, ale może być też spowodowane moim obecnym stanem zdrowia. Zużyję próbkę, zmienię szampon na Babydream (bądź też ten wspomniany z Planety Organiki) i potem spróbuję jeszcze raz. Ciężko mi skreslić ten plyn od razu, przyznam, że przypadł mi on do gustu.


A Wy używacie, czy wolicie może coś innego? :)

PS: Na blogu Śliwki Robaczywki (o, tu -
klik
) można wygrać kostkę masła kakaowego do testowania! Nie wiem jak Wy, ale ja biorę udział! Marzy mi się balsamik do ciała w formie kostki, z masującymi ziarnami i woskiem pszczelim... :)


Pozdrawiam!

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Mała poprawa, małe przemyślenia i to, co z lipcowych postanowień wyszło...


Witajcie.


W ostatnim poście pisałam o byciu pechowcem i odzwierzęcej grzybicy skóry. Cóż, pechowcem jestem - jak się okazuje - nadal, ale przynajmniej grzybica zdaje się odpuszczać. Stare ogniska chorobowe wysychają, bledną i jakby powoli znikają, nowe, jeśli się pojawiają, to w niewielkich ilościach i malutkie. Wygląda na to, że leczenie pójdzie już chyba z górki, muszę po prostu nie odpuszczać z maścią. :) Przyznam że taki stan rzeczy bardzo poprawia mi humor, zwłaszcza że mojemu starszemu kocurkowi również się poprawia. Niestety jego również zaatakowała mikrosporoza, prawdopodobnie zaraził się nią od młodszego kota i przy okazji zaraził nią mnie (biorąc pod uwagę jaki z niego pieszczoch, ciężko nie było).
W całej tej sytuacji irytuje mnie niezmiernie fakt, że jedyna kąpiel jaką mogę sobie zafundować to krótki prysznic (grzyby lubią wilgoć, więc długa kąpiel odpada). Do tego boję się używać jakichkolwiek kosmetyków poza dezodorantem, więc od czasu zachorowania musiałam je ograniczyć do niezbędnego minimum. Tuż pod okiem wyskoczyła mi mała krostka co do której nie mam pewności czy jest to tylko krostka, czy też zmiana grzybicowa, więc niczego na nią nie nakładam - w praktyce oznacza to zero podkładu, korektora którego używałam na cienie pod oczami... przy bladej cerze i czerwonych włosach wyglądam bez tego jak wampir, i przed pojawieniem się książek z serii "Zmierzch" może i by mi to tak bardzo nie przeszkadzało...

Co wyszło z postanowień lipcowych?

Cóż... nie można powiedzieć, że nic - nie zrealizowałam jednak wszystkiego, co sobie obiecałam, np nie obcięłam obiecanego 1cm włosów, bo... fundusze nie pozwoliły mi na zakup odpowiednich nożyczek, a cięcie włosów tymi nożyczkami, które już miałam w domu, mijało się z celem. Plan zakupienia nowych nożyczek przegrał w starciu z koniecznością dwukrotnej wizyty u weterynarza, i szczerze mówiąc niespecjalnie mnie to boli. Gdybym narzekała oznaczałoby to tyle, że nie jestem dla swoich kotów odpowiedzialnym opiekunem. Z częstszym uśmiechem na twarzy też wyszło średnio - niestety, taka rzeczywistość. Znacznie ograniczyłam za to ilość spożywanego cukru i w chwili obecnej praktycznie nie słodzę napojów (chyba że to czarna kawa "a'la siekiera", to wtedy bez cukru się nie obejdzie). Spożywałam też dużo mniej słodyczy niż zwykle, napoje gazowane również przeszły do mniejszości spożywanych przeze mnie napojów - nawet na wspomnianym weselu wolałam napić się soku owocowego niż coli czy sprite'a, których stało na stole kilka butelek. Codziennie jadłam porcję warzyw i owoców - nie były to jakieś wyszukane delicje, a najczęściej zwykłe pomidory, ogórki, cebula, jabłka, czasem truskawki - czyli wszystko to, co jest dostępne na polskiej ziemi. W ten sposób dostarczałam organizmowi witamin i innych potrzebnych związków. Niestety, najgorzej poszło mi z wprowadzeniem sobie większej ilości ruchu i spędzania większej ilości czasu na świeżym powietrzu - to jest coś, czego - jak podejrzewam - nie będę w stanie zmienić od razu po długich miesiącach spędzanych praktycznie w domu. Od środy jednak uzbrojona będę w rower, tak więc może nadrobię zaległości. :D

Niestety, z powodu stanu zdrowia i późniejszego wyjazdu byłam zmuszona zawiesić Akcję: Drożdże. Ostatni kubek drożdżowego napoju wypiłam w dniu wesela, tj 20.07.2013, następne dni upłynęły mi na przeklinaniu swojego zęba na wszelkie możliwe sposoby i nawet picie przez słomkę sprawiało mi spore problemy. Na wyjeździe absolutnie nie było warunków do przechowywania drożdży (prędzej czy później wyszłyby mi z torby, tam było 37 stopni w cieniu...), no i pojawiły się objawy tej grzybicy - do której, jak twierdzi moja Mama, drożdże mogły się przyczynić. Zastanawiam się - jakim cudem? Przecież piłam zabite drożdże, więc nie miały prawa mi zaszkodzić. To tak, jakby zabić kogoś w obronie własnej, i za chwilę samemu zostać zabitym przez owego trupa - mniej więcej taka logika. Tak czy inaczej - akcję picia drożdży planuję wznowić być może od września. Teraz zrobię małą przerwę i zobaczy się, co będzie dalej.

Przed weselem skusiłam się na wypróbowanie pewnej farby do włosów (o tym w jednym z najbliższych postów), i nie mam pojęcia czy nie stała się ona powodem wzmożonego ich wypadania. Mojej Mamie również wypadają włosy (a nie używała nigdy tej farby), więc być może jest to sprawa pogody (jakby nie było, upały), osłabienia organizmu czy po prostu "takiego okresu w przyrodzie", ale... martwi mnie to troszkę. Jeśli to nie przejdzie wkrótce, trzeba będzie chyba wytoczyć cięższe działa niż codzienny masaż skóry głowy. :(

Jako, że w końcu dotarła do mnie paczuszka od Johnson&Johnson (jeeeej! ^_^), zamieniłam szampon z SLS na ich płyn do mycia ciała i włosów niemowląt. Moje włosy wydają się być zadowolone z takiego obrotu sprawy, szerzej opiszę wszystko w jednym z następnych postów :) Miało również miejsce  drugie żelatynowe laminowanie włosów, tym razem mieszanką wykonaną ściśle według przepisu (żadnego miodu czy dodatków na własną rękę) i efekt był naprawdę świetny. Wniosek? Trzeba uważać, co się dodaje ;) Poprzednim razem włosy najwidoczniej nie polubiły się z miodem. Zauważyłam również, że olejek Alterry służy mojej czuprynie znacznie lepiej, gdy jest położony na 2-3 godziny zamiast na całą noc. Ciekawe, dlaczego.

Przy odrobinie szczęścia niedługo zacznę nadrabiać zaległości w postowaniu ;) Pozdrawiam!

piątek, 2 sierpnia 2013

Pechowcem być.

Hej!

Po pierwsze, chciałabym przeprosić za swoją nieobecność. Jak zapowiadałam wcześniej, miałam wyjazd - co prawda nie tej długości, jak myślałam, ale mimo wszystko. Zmienił się jednak dzień wyjazdu i w wyniku tego nawet nie zdążyłam się z Wami pożegnać, krótko przed nim z kolei miałam wesele, po którym miałam problemy zdrowotne - i nie wynikały ze spożycia alkoholu (znikomego zresztą), o tym później. Przepraszam Was bardzo, mam nadzieję, że się nie pogniewałyście... a jeśli tak, to przynajmniej nie za bardzo.

Każda z nas zna jakiegoś pechowca. Czasem jest to siostra, brat, któreś z rodziców, a czasem nawet same nimi jesteśmy. Przyznaję się - jestem pechowcem, i to - brzydko mówiąc - cholernym. Zostałam zaproszona przez mojego chłopaka na wesele, na którym owszem, bawiłam się świetnie - ale na poprawinach gryzłam się w język, by nie rozpłakać się w trakcie jedzenia. Przyplątało mi się zapalenie dziąsła, i to tuż przy jedynce - a moja dentystka na urlopie... Ból był nie do wytrzymania. No nic, przeprosiłam, opuściłam poprawiny szybciej niż planowałam, ale przez kilka następnych dni utrzymywała się dość nieprzyjemna opuchlizna. Spróbujcie sobie wyobrazić skrzyżowanie Europejki, zielonookiej Azjatki i... foki. Mniej więcej tak wtedy wyglądałam, ale nie to było najgorsze - przez kilka pierwszych dni praktycznie nie mogłam jeść. Starałam się jak najwięcej spać, by się nie męczyć.
Kilka dni po weselu zaplanowany był wyjazd, na który szykowałam się od roku, który od trzech lat powtarzał się co roku... i który był najprawdopodobniej ostatnią podróżą w tamto miejsce. Mimo dzielnej walki z użyciem Dentoseptu, Baikadentu i paru innych cudownych zęboleczniczych wynalazków nadal nie udało mi się zwalczyć zapalenia dziąsła (a dentysta do którego próbowałam się dostać odmówił mi, twierdząc że przy obrzęku on i tak nic nie jest w stanie zrobić). Do tego doszły mały (acz bolesny) uraz kręgosłupa którego nabawiłam się niosąc ciężką szafkę i kontuzja kolana, dzięki której ledwo mogłam chodzić - mimo wszystko spakowałam torbę i pojechałam, wiedząc, że nie mogę się wymigać. Nie mogłam ułożyć się w fotelu tak, by nie czuć bólu kręgosłupa, współpasażerowie których zabraliśmy wciąż nas rozśmieszali, ja z kolei nie dałam rady usiedzieć z kamienną twarzą... i w końcu powód, a może i efekt zapalenia dziąsła, niewielki ropień umiejscowiony tuż pod nosem, pękł. Obleśne, wiem, ale wtedy byłam naprawdę szczęśliwa że czeka mnie już tylko proces gojenia, a opuchlizna będzie powolutku ustępować. I kto zaprzeczy, że śmiech ma pozytywny wpływ na zdrowie?
Dwa dni później opuchlizny już praktycznie nie było widać, za to pojawiły się dziwne plamy na ciele. Z początku były tylko dwie, na udzie i na dekolcie - wyglądały jak czerwone obwódki, w środku blade, z małą czerwoną kropeczką na samym środku. Pomyślałam - "okej, śpię w warunkach polowych, widocznie coś mnie ugryzło" - ale po powrocie do domu liczba tych plam zaczęła rosnąć, one same zresztą też. Udałam się na pogotowie, gdzie lekarz dyżurny rozłożył ręce i powiedział mi, że on nie wie co to jest. Podejrzewał alergię (zwłaszcza po rozpoczęciu stosowania chińskich perfum) lub grzybicę skóry - dostałam zastrzyki na alergię, receptę na maść i wróciłam do domu. Następnego dnia objawy nie ustąpiły, wiedziałam więc już, że to nie alergia. Wiedząc, że w moim mieście prędzej rozjedzie mnie czołg niż dostanę się do mojego dermatologa na NFZ (przy czym rozumiem kolejkę, bo to naprawdę świetny lekarz), poszukałam informacji w Internecie... i wiem już, co mi dolega. Jestem obecnie chora na odzwierzęcą grzybicę skóry wywołaną grzybem Microsporum Canis. Jak to wygląda, można sobie zobaczyć TU >klik<. Widok wcale nie taki straszny, jednak ta choroba stanowi dla mnie dość poważny dyskomfort psychiczny ze względu na to, że zwyczajnie brzydzę się grzybów i toleruję je jedynie w wersji jadalnej czy drożdżowej. Można mi pokazać obrazek złamania otwartego nogi, a mnie i tak mdłości złapią właśnie przy zdjęciu jakiejś zmiany grzybicowej. Dodatkowo to oznacza, że zarażone są moje koty i mam to od nich (zapewne od małego), a to co starszy miał na nosku wcale nie jest - wbrew temu co twierdziła moja Mama, która niejednym zwierzakiem opiekowała się w życiu - efektem podrapania w zabawie... :(

No nic, czeka mnie co najmniej kilka wizyt u weterynarza, lekarza, łykanie leków, smarowanie siebie i kotów maściami, dezynfekcja mieszkania... Wszystko na przestrzeni kilku tygodni. Najgorsze jest to, że czytałam, że grzyb ten atakuje też skórę głowy powodując wypadanie włosów... Mam trochę tych kółek na ciele, ale na szczęście żadna nie pojawiła się na głowie i mam nadzieję że uda mi się tego uniknąć. Od czasu wizyty na pogotowiu leczę je maścią Clotrimazolum GSK, wydają się już jakby blednąć - ale sporo jeszcze przede mną. Póki się nie wyleczę, mogę pisać trochę rzadziej - przyznam że nie jestem w najlepszej formie psychicznej przez to wszystko. Nie miejcie mi tego za złe, postaram się, by taka sytuacja nie miała miejsca - mam trochę postów w przygotowaniu, pasjonujące może nie będą, ale mimo wszystko.
Mam nadzieję, że zrozumiecie.

Pozdrawiam.


 

Rubinowy Kot na tropie pielęgnacji włosów Template by Ipietoon Cute Blog Design