piątek, 22 sierpnia 2014

Wyniki rozdania

Witajcie!

Dziś będzie w miarę szybki post, ponieważ Kot jest chory i ledwie wytrzymuje przed komputerem. Mam Wam do pokazania kilka rzeczy, m.in. mydełka od Veggie Bubbles i przesyłkę od Born Pretty Store, ale kurczę... nie dziś, nie przy gorączce.


Rozdanie zakończyło się 16 sierpnia. Zgłosiło się 16 osób - ładna liczba :) Niestety, w jednym przypadku natknęłam się na błędne informacje w komentarzu - dana osoba nie dość, że nie polubiła fanpage'a, to jeszcze nie udostępniła informacji o rozdaniu PUBLICZNIE - więc przy próbie weryfikacji wyskoczył mi błąd. Smutne, że same zmniejszacie sobie szanse na wygraną nawet tak symbolicznej nagrody, jak ta w moim rozdaniu :(
Nie przedłużając - tak prezentował się rozkład losów w Excelu:








Przy losowaniu zdecydowałam się posłużyć generatorem liczb losowych Losowe.pl. Chodzi nam o liczbę z przedziału 1-41. Tak więc wpisujemy dane...


...i klikamy "Generuj!". A co pokazał generator?


Generator wybrał osobę z numerem 1, czyli ByCarol. Gratulacje! Czekam na kontakt z Twojej strony w sprawie danych do wysyłki :)
Pozostałym uczestnikom dziękuję za udział i zapraszam do następnego rozdania :)

Pozdrawiam serdecznie i idę dalej walczyć z przeziębieniem.

piątek, 15 sierpnia 2014

Przesyłka od Yodeyma :)

Witajcie!

Wszystkie lubimy ładne zapachy, prawda? :)
Nie wiem, czy widziałyście, ale na stronie http://www.yodeyma.com/poland/pl/ możecie zamówić bezpłatną, 15ml próbkę perfum od Yodeyma :)
Akurat skończyły mi się moje ukochane perfumy, więc chciałam spróbować czegoś nowego, a skoro napatoczyła się taka akcja... Dlaczego nie? :)


W poniedziałek listonosz przyniósł mi mój pakiecik. W środku znalazłam ulotkę i podziękowanie za skorzystanie z oferty, a także rzeczoną próbkę :) Porządny szklany flakon z niezacinającym się atomizerem, całkiem ładny, w sam raz nadający się do torebki - choć każdy zapach w ich ofercie jest opakowany w dokładnie takie samo opakowanie. Trochę monotonnie, ale z drugiej strony... Perfumy mają pachnieć, czy wyglądać? :)


Przyznam, że średnio trafiłam z zapachem. Wybrałam Mythique - nuty zapachowe to tu szafran, jaśmin i wetyweria. Szukałam czegoś na kształt Mirage z Oriflame, ale - jak się domyślam - mocno chybiłam :) Zapach nie jest brzydki, o nie! Po prostu miałam o nim nieco inne wyobrażenia :) Niestety, szybko przestaję go czuć, ale na ubraniach potrafi utrzymać się cały dzień. Przynajmniej tyle zauważyłam :)
Ogółem zapach nie należy do tych, którymi nie spryskam się za żadne skarby świata. Może z czasem zafascynuje mnie bardziej :) Za to kompletnie rozwaliła mnie inna rzecz:


To, co widzicie powyżej to ulotka, którą znalazłam w opakowaniu (miała własną przegródkę). A na niej są... składy wszystkich zapachów Yodeyma z linii damskiej. WSZYSTKICH. Wiecie co to oznacza? Otóż dzięki takiej ulotce możemy sprawdzić sobie, czy dany zapach nie zawiera jakiejś nieciekawej bądź uczulającej nas substancji :) Brawo, Yodeyma! Bardzo podoba mi się takie podejście do klienta :)

Uważam, że te zapachy są godne uwagi. Jeśli chcecie zamówić swoją własną próbkę perfum, możecie to zrobić pod tym linkiem: http://www.yodeyma.com/poland/pl/ :)

Pozdrawiam!

wtorek, 12 sierpnia 2014

Kot mineralny - pierwsze spotkanie z Annabelle Minerals

Witajcie! :)
Podkłady mineralne to kosmetyk, o którym słyszała chyba już każda z nas, ale nie każda z nas stosuje. Mi osobiście trochę długo zajęło przerzucenie się na minerałki, ale co się odwlecze... :)
Moją pierwszą próbą były minerałki od Yves Rocher i żałowałam wtedy, że od razu nie skusiłam się na polecany mi przez Jaskółeczkę podkład Annabelle Minerals, o którym słyszałam tyle pozytywnych opinii. Przy pierwszej dogodnej okazji zamówiłam więc próbki podkładu kryjącego tej firmy. Pierwszym zaskoczeniem była zawartość koperty - zamawiałam bowiem dwie próbki, a dostałam trzy :) Dziękuję! :)

Zachęcam do zapoznania się z firmą na ich stronie internetowej - www.annabelleminerals.pl :) Bardzo pozytywną rzeczą jest to, że podkłady nie zawierają żadnych niepotrzebnych świństw, a składy są króciutkie. Przechodzę jednak do pokazania Wam próbek :) 


Próbki zapakowane są w małe, jednogramowe słoiczki i każdy taki słoiczek kosztuje 7,50zł. Taka ilość spokojnie wystarcza na kilka aplikacji. Ponieważ należę raczej do bladziochów, wybrałam odcienie z "fair" w nazwie. Jak widać powyżej - beige fair ma trochę pomarańczowe tony, natural fair z kolei jest bladziochem jakich mało - raczej chłodny, jasny kolor. Najodpowiedniejszym, najmniej odcinającym się od reszty mojego ciała kolorem jest golden fair, który obstawiałam od samego początku (i którego, jak widzicie, zużyłam już najwięcej). Moja cera jest lekko żółtawa, więc żółte tony w podkładach są jak najbardziej mile widziane.

No dobrze, chyba udało mi się dopasować kolor, a co z właściwościami kryjącymi?

Dziewczyny, nie będę się rozpisywać. Zobaczcie same :D
Byłam tak zaspana... :) W trakcie robienia zdjęć nieco zmieniło się światło. Widać po szyi - tam nie nakładałam podkładu ;)
Golden fair nie jest w rzeczywistości TAK bardzo żółty i nie wiem, skąd ta żółta plama na policzku (bo normalnie nie było jej widać - jakiś kaprys aparatu? chociaż zwykle nakładam tam nieco większą ilość podkładu...) - w rzeczywistości kolor wygląda dużo lepiej - ale trzeba przyznać, że krycie jest co najmniej zadowalające. Prawdę mówiąc byłam zdziwiona, że krycie jest TAK dobre. Można nałożyć wiele warstw tego podkładu i on wciąż nie tworzy maski - wygląda bardzo naturalnie. Większych niedoskonałości może nie zakryć i może być je widać, ale na moje potrzeby jest bardzo dobry. Cieszy też, że producent nie przesadza z miką i nie ma efektu "księżyca w pełni" - jest po prostu ładna, zdrowa skóra. Do tego wszystkiego należy dołożyć fakt, że podkład rzeczywiście nie zapycha i ze skórą nie dzieje się nic drastycznego.

Z trwałością bywa różnie. W dzień, kiedy temperatury utrzymują się na w miarę ludzkim poziomie podkład jest w stanie wytrzymać około sześciu godzin bez konieczności matowania go, ale później zaczynam już się błyszczeć. W upalne dni z kolei miał tendencje do spływania, łatwo też się ścierał, ale tak zachowa się każdy podkład w afrykańskich temperaturach jakie miały miejsce - a jeśli nie, to zastanowiłabym się, co ma w składzie. Wymusza też sumienną pielęgnację skóry - jeśli gdzieś będą suche skórki (u mnie często bywają na nosie i brodzie), prawdopodobnym jest, że podkład to podkreśli. Tak samo, jak rozszerzone pory - jeśli je posiadacie (ale ja zwykle wciskałam podkład pędzlem w skórę i nie było źle. Wiem, dziwna jestem. :D). Nie próbowałam nakładać go pędzlem zwilżonym wodą termalną czy też na bazę do makijażu, więc mogę ocenić tylko jeden sposób aplikacji - ale i tak źle nie jest.



Podsumowując - pierwsze spotkanie z Annabelle Minerals uważam za bardzo udane i żałuję, że nie nastąpiło wcześniej. Spotkań zapewne będzie więcej, bo na chwilę obecną jest to chyba najlepszy podkład, jaki miałam. Te kilka małych nieprzyjemności, które wymieniłam są niczym w obliczu świadomości używania kosmetyku wolnego od chemii, w którym jest tylko to, co być w nim musi - bez ryzyka alergii czy tym podobnych niespodzianek. I to wszystko w cenie 30zł za 4g. 
Nie powinnam oceniać produktu na podstawie próbki, wiem - jednak tutaj mogę spokojnie dać 5/6, ponieważ 1g podkładu mimo wszystko starczy na chwilę testowania :) Na pewno kupię wersję pełnowymiarową.

Co myślicie o podkładach mineralnych? Używacie? Lubicie? :)
Pozdrawiam!

PS: Pamiętajcie o mini-ankietce po lewej!

piątek, 8 sierpnia 2014

Osłódź mi dzień! :) Rimmel Lasting Finish Matte Lipstick by Kate nr 103

Witajcie! :)

Zapewne pamiętacie, że jakiś czas temu wygrałam pomadkę w rozdaniu u Żanety z bloga Mums in heels (jeszcze raz dziękuję!) :) To moja druga matowa pomadka (choć do końca matowa też nie jest) i pierwsza pomadka od Rimmel zarazem.W kopercie znalazłam też krótki liścik od Żanety - nie macie pojęcia, jak uwielbiam takie drobne gesty! :)
Zwykle przechodząc koło kolorówkowej szafy Rimmel w chociażby Rossmannie raczej nie poświęcałam tej marce zbyt wiele uwagi. Z lat nastoletnich zostało mi przekonanie "eee, i tak mnie nie stać" - bo wtedy, by zmieścić się w skromnych funduszach, kupowałam kosmetyki zupełnie innych marek :) Gdyby nie rozdanie Żanety, pewnie nie wiedziałabym nawet, że taka pomadka znajduje się w ich ofercie. Cieszę się jednak, że stało się inaczej.


Rimmel Lasting Finish Matte Lipstick By Kate Moss to pierwsza pomadka, która przypadła mi do gustu do TEGO stopnia - już nawet pomijając fakt wygrania jej w rozdaniu - że mam ją zawsze przy sobie i istnieje realna szansa zużycia jej do końca przed upływem terminu ważności. Prawda, wygrałam ją w genialnym momencie - akurat byłam przybita po tym, jak dowiedziałam się, że nie dostanę się na wymarzony kierunek studiów, więc taki pozytywny akcent poprawił mi nastrój. Zwłaszcza po otworzeniu pomadki, kiedy zobaczyłam na żywo jej kolor - tak dla mnie nietypowy, ale jednak mi pasujący :)
W tej notce pozwolę sobie pominąć skład, ponieważ średnio mogę go znaleźć w odmętach Internetu. Na pewno jednak nie pominę całej reszty - a jest o czym opowiadać. Okazało się bowiem, że matowe pomadki są dla mnie wręcz idealne. Żadnych irytujących drobinek, brokacików, świecidełek wędrujących później po całej twarzy i sprawiających, że wyglądamy, jakbyśmy dopiero co przytulały się do wampira Edka (wybaczcie, fanki Zmierzchu, ale rozwaliła mnie scena w której - w świetle dziennym - zmienił się w żywą bombkę). Po prostu kolor, ale... to nie jest jedyna zaleta tego produktu.

Wampir Edek - https://giannaperada.files.wordpress.com/2012/04/edward_sparkling-1.jpg

Grzechem byłoby nie wspomnieć o konsystencji pomadki, której zdecydowanie nie można zarzucić zbytniej twardości czy suchości - jak to często bywa w przypadku matowych pomadek. Sztyft delikatnie sunie po ustach i nie trzeba się z nim szarpać (jak to ma miejsce w przypadku mojej drugiej matowej pomadki), pokrywając usta równomiernym kolorem, nie roluje się. Jest też bardzo lekka - zdarza mi się zapominać, że mam pomalowane usta, i... pachnie arbuzem! :D
Trwałość również oceniam bardzo dobrze. To pierwsza pomadka, która wytrzymuje na moich ustach dłużej, niż trzy godziny. Z nią na ustach potrafię się napić ze szklanki, pozostawiając na niej jedynie słaby, transparentny ślad, czasem zdarzało jej się wytrzymać nawet pół dnia w niezmienionym stanie, a jak już schodziła - równomiernie. Dla kogoś takiego jak ja jest to bardzo duży plus.


Kolor pomadki (nazwany po prostu 103) przywodzi mi na myśl tylko jedną nazwę - różany :) Taki trochę intensywniejszy. Myślę, że trochę podobny do mojego naturalnego koloru ust. Na zdjęciach jest nieco bledszy i mniej intensywny niż w rzeczywistości (ech, te genialne światło...), ale zachwycił mnie - fankę odcieni raczej w stronę nudziaków niż intensywnych kolorów. Do tego nie kłóci się z moją żółtawą cerą, a całkiem nieźle się z nią komponuje. Mimo wszystko sama pewnie nie sięgnęłabym po taki kolor myśląc "eee, na pewno nie będzie mi pasował". Tym bardziej cieszę się, że ją wygrałam :)

Usta po aplikacji
Usta przed aplikacją

Nie obyło się oczywiście bez wad, o nie. Tak dobrze to nie ma. Szminka potrafi bezlitośnie podkreślić suche skórki, więc zmusza do bardziej uważnej pielęgnacji ust, może też delikatnie przesuszać (ale leciutko). W upały trzyma się ust zdecydowanie słabiej, ale powiedzmy sobie szczerze - my też "trzymamy" się wtedy gorzej, niż zwykle. Nie wiem jak Wy, ale ja w ostatnie, afrykańskie wręcz, upały radziłam sobie naprawdę kiepsko.

Przechodząc do oceny - pokochałam tę pomadkę całym sercem i... w zasadzie to myślę o siostrzyczce dla niej :)  Często malowałam się nią tak po prostu, dla przyjemności - dostała nawet pseudonim "Osłódka" :) Jest to pierwsza szminka, której używam tak często i z taką chęcią. Dobrze wygląda, ładnie pachnie, ma świetną konsystencję i długo się trzyma - czego chcieć więcej? No, można... składu umieszczonego na opakowaniu. I właśnie za to odejmę jej jeden punkt. Tak więc pomadka zdobywa w kociej skali 5 punktów na 6 możliwych :)

Cena: 19zł/4g

Używacie? Polecacie jakiś konkretny odcień z tej linii? :)

Pozdrawiam!

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Fiołkowa sensacja, czyli paletka cieni Alverde

Witajcie!
Miałyście już okazję zobaczyć tę paletkę w jednym z moich "nowościowych" postów, jednak do tej pory nie zrecenzowałam jej na łamach bloga.
Paletka ta była w zasadzie kaprysem, bo w momencie zakupu jej nie potrzebowałam tak naprawdę nowych fioletów. Zawsze jednak chciałam wypróbować coś z kolorówki Alverde, a że jedna z blogerek chciała sprzedać tę paletkę za 10zł... Ciężko było się nie skusić :) 


Opakowanie jest zrobione z zielonego plastiku - z przezroczystym "wieczkiem", rzecz jasna. Nie otwiera się samo z siebie nawet w torebce (zdarzyło mi się ją kilka razy transportować). Górna "klapka" opakowania łatwo się rysuje. Samo opakowanie sprawia wrażenie raczej mało solidnego i lepiej nie pozwalać mu spadać na ziemię.

Paletka przywieziona z Niemiec, więc wszystko po niemiecku.
Z tyłu opis i niezbędne oznaczenia, jednak brak jest wyróżnionego składu. Znalazłam go w Internecie, ale bez dostępu do Internetu w sumie nie wiedziałabym, czym się maluję.

Skład:Talc, Mica, Caprylic/Capric Triglyceride, Magnesium Stearate, Parfum**, Silica, Chamomilla Recutita Flower Extract*, Simmondsia Chinensis Seed Oil*, Glycine Soja Oil, Olea Europea Fruit Oil*, Helianthus Annuus Seed Oil, Tocopherol, Bisabolol, Tocopheryl Acetate, Ascorbyl Palmitate, Maltodextrin, Tourmaline, Tin Oxide, [+/-CI 77891, CI 77491, CI 75470, CI 77499, CI 77492, CI 77007, CI 77510]

Niebardzo potrafię analizować skład kolorówki, ale tu raczej nie widzę czegoś szczególnie rażącego. 

Poniżej widzicie, jak prezentują się cienie na skórze. Górny rządek to cienie bezpośrednio na skórze, dolny - cienie nałożone na bazę z Nyx. Widać zresztą, że trochę niedbale nią przejechałam. :/

Górny rządek - bez bazy, dolny - baza Nyx

Pigmentację cieni oceniam na dobrą, ale z trwałością jest dużo gorzej. Kiedy nakładałam cienie bezpośrednio na powiekę, bez bazy, cienie znikały z powieki dosłownie po godzinie czy dwóch. Niby jakiś ich zarys był, ale równie dobrze mogłabym przejechać sobie po powiekach chusteczką zaraz po wykonaniu makijażu i efekt byłby ten sam. Inaczej sprawa się miała, kiedy nakładałam je na bazę - wtedy makijaż potrafił trzymać się cały dzień w stanie może nie idealnym, ale zdatnym do zaakceptowania. 
Ciemniejszego fioletu użyłam do makijażu, który pokazałam Wam w jednym z ostatnich postów :) Jest to mój ulubiony kolor z paletki, potrafi pięknie (acz delikatnie) się mienić.

Dobór cieni uważam za troszkę mało trafiony. Perłowa, szarawa biel średnio pasuje mi do reszty i ciężko mi połączyć ją z pozostałymi kolorami, choć to akurat może wynikać z moich niskich umiejętności makijażowych ;) 
Moją uwagę zwrócił aplikator. Długi, sztywny, z dwiema końcówkami - jedną szeroką i drugą cienką, przeznaczoną pewnie do dolnej powieki. Bardzo wygodnie się nim operuje i bywa, że "pożyczam" go też do innych cieni.
Cienie dostępne są w czterech wersjach kolorystycznych - Chocolate, Smoky Eyes, Mauve Sensation (zaprezentowana w poście) i Fairy Forest.

http://drogerianiemiecka.pl/pl/p/ALVERDE-Poczworne-cienie-do-powiek/993

Podsumowując, moja ocena to 4,5/6. A to przez słabą trwałość bez bazy i niezbyt solidne opakowanie - o ile to ostatnie jestem w stanie przeżyć (bo nie to jest najważniejsze w cieniach), o tyle słabej trwałości już nie. Niby używanie bazy jest standardem, ale kiedyś długo malowałam się bez niej i też jakoś wychodziło. Na plus ładny sklad, certyfikat, no i... to przecież Alverde :)

Pozdrawiam! :)





sobota, 2 sierpnia 2014

Włosowe wpadki Kota

Witajcie!

Dziś trochę się pośmiejemy :) Zainspirowana TYM postem postanowiłam zebrać do kupy wszystkie swoje włosowe niepowodzenia, jakie pamiętam. Tak ku poprawie humoru mojego i Waszego, a także pokrzepieniu serc - co prawda wyjście z niektórych opałów było okupione sporą dawką bólu (na szczęście nie fizycznego) i nadwyrężoną cierpliwością, ale skoro się dało... :D


#1 "Krzywo podcięłaś, daj nożyczki - wyrównam"
Do piątej czy szóstej klasy podstawówki miałam piękne włosy do pasa, których zazdrościły mi wszystkie koleżanki. Potem coś mi odbiło i namówiłam siostrę, by obcięła mi je na długość do uszu. Moja mama nie odzywała się do mnie przez kilka dni, ale ja byłam (krótko) wniebowzięta. Jako, że magicznym sposobem umiałam podciąć sobie włosy sama, oszczędzałam na fryzjerze. Pewnego dnia siostra uznała, że podcięłam je krzywo i obiecała, że mi je poprawi. Poprawiła tak, że wyglądałam jak pieczarka po kursie survivalu... w szkole zabili mnie śmiechem, zresztą fryzjer do którego poszłam po lekcjach też z trudem zachowywał powagę (zwłaszcza, że znał siostrę). Skończyło się na krótkiej fryzurce, szczególnie krótkiej (bo może kilkumilimetrowej) z tyłu głowy.



#2 "Zmywalna" szamponetka
W wieku 13 lat zaczęłam też marzyć o kruczoczarnych włosach. Rodzice (z wiadomych powodów) nie pozwalali mi ich jednak ufarbować, więc pewnego dnia kupiłam w kiosku szamponetkę pewnej znanej firmy. Kolor był piękną, granatową czernią, moje włosy z kolei były w odcieniu średniego/ciemnego, pojaśniałego od słońca, blondu. Rezultat był... zły. BARDZO. Moje włosy nabrały koloru intensywnego fioletu. Żeby on jeszcze był w miarę ładny, ale nie - był PASKUDNY! W celu normalnego funkcjonowania w społeczeństwie (a przypominam że to była chyba pierwsza klasa gimnazjum) musiałam czymś to zakryć. Padło na brązową szamponetkę... i od tamtej pory farbuję włosy, bo cholerstwo nie chciało zejść. A szamponetek tej konkretnej firmy unikam do dziś - tak na wszelki wypadek :D



#3 - czyli marzeń o czarnych włosach ciąg dalszy
W następnych latach wiele razy podejmowałam próbę farbowania się na czarno mimo, że już po pierwszym razie wystraszyłam się własnego odbicia w lustrze. Po prostu mijało trochę czasu i myślałam "eee tam, wcale nie wyglądałam tak źle w czerni, marzę o takich włosach i takie chcę mieć!". Do dnia dzisiejszego mogę naliczyć jakieś cztery takie farbowania. Po pierwszym ratowałam się rozjaśniaczem do pasemek, który znalazłam w szafce. Po drugim - rozjaśniaczem dekoloryzującym i rudą farbą położoną zaraz po rozjaśnianiu. Przy trzecim całkiem nieźle mi było w kolorze, który był w palecie Palette XXL określany chyba "czarna czerwień", więc zatęskniłam za czernią... i znów ratowałam się rozjaśniaczem i rudą farbą. Po pierwszej takiej operacji miałam dość nierównomierny kolor na włosach, ale następne dwie skończyły się po prostu - ładnie mówiąc - balejażem (bo tym razem nie miałam na włosach łat a'la Mućka). Za czwartym razem (który miał miejsce jakieś 3 lata temu) powstrzymałam się i pozwoliłam farbie zejść samej, konsekwentnie farbując włosy na odcień czerwieni. Takie też włosy mam do teraz... no, może poza czarnym spodem. Skoro nie mogę mieć wymarzonych czarnych włosów, to mam je chociaż w 50 procentach :) (chociaż z odrostami jest megaproblem...)



#4 - "Znam tę farbę i na pewno nie zawiedzie"
Macie przed sobą coś ważnego. Bardzo ważnego. Za miesiąc, ale jednak. Chcecie wyglądać najlepiej, jak potraficie, więc sięgacie po farbę, której używałyście kiedyś i która dawała przepiękny kolor. PRZE-PIĘK-NY. I co najważniejsze - nie zawodziła. Ba - za pomocą tej właśnie farby udało Wam się zejść z czerni do ciemnej czerwieni.
Lecicie do sklepu, kupujecie farbę. Strasznie śmierdzi amoniakiem, ale trudno. Zmywacie, idziecie spać (bo późno), wstajecie rano... i zamiast pięknej ciemnej czerwieni z różowawym pobłyskiem widzicie... czerń. Z fioletowym połyskiem. Szczęka Wam opada, nie wiecie co z tym zrobić - rozjaśnić nie, bo nie wiadomo czy (i jak) wyjdzie i czy włosy przeżyją, ufarbować też nie, bo nie wyjdzie. Obleciałam chyba wszystkich fryzjerów w swoim mieście i żaden nie chciał się podjąć niczego innego, niż ufarbowania włosów na ciemny brąz.
Kot myślał... myślał... i wymyślił dość ekscentryczny sposób (i niezbyt dobry dla włosów), ale jednak. Zimna woda zamyka łuski włosów, ciepła je otwiera. No to głowa w kubeł z ciepłą wodą na jakieś pół godziny przed myciem i jazda... :D Autentycznie. Wiem, że brzmi to zabawnie, ale działało. Po każdym takim zabiegu woda była czerwona, włosy były minimalnie jaśniejsze, a w końcu udało mi się ufarbować włosy najzwyklejszą farbą z kiosku na czerwono i wyszły prawie tak, jak powinny. Prawie, bo oczywiście odrost był jaśniejszy od części "po przejściach"...


Tyle pamiętam, na razie tyle zapisuję :) Mam nadzieję, że poprawił Wam się trochę humor :D

Pozdrawiam!




PS: Wszystkie zdjęcia pochodzą z google.com.

piątek, 1 sierpnia 2014

Złoto-fioletowo-brązowo

Witajcie!

Dziś przychodzę z bardzo nietypowym (jak na mnie) postem, ponieważ, co tu dużo mówić... Nie jestem makijażowym gigantem i wielu z Was nigdy nie dosięgnę nawet do pięt. Mimo wszystko cieszy mnie, że powoli potrafię wyjść poza własne przyzwyczajenia i nie sięgać po - standardowe dla mnie - całkowicie czarne, smołowate smoky eyes.
No co poradzę, że lubię takie mocne makijaże? :)
Dziś jednak pokażę Wam mój ostatni twór (i pierwszy makijaż na tym blogu). Prosty i głowę dam, że już gdzieś go widziałyście, ale... co mi tam. :D
Zdjęcia są jakie są, ponieważ przez szalejącą niczym kolejka górska pogodę było mi ciężko złapać dobre światło - no i aparat który pożyczyłam okazał się nie być tak dobry, jak myślałam.


Makijaż jest bardzo prosty - składa się jedynie z trzech kolorów: złotego, perłowego rozświetlacza, fioletu i perłowego brązu. Złoty i brązowy cień pochodzą z potrójnych cieni Paese, które znalazłam w Paeseboxie, a fiolet - z paletki Alverde (ten ciemniejszy). Całość nałożona jest na bazę Nyx, którą z kolei zawiera moja paletka do smoky eyes "One Night In Morocco". BTW - przy okazji macie okazję podziwiać na rzęsach niewypał, jakim jest tusz od Joko (był w styczniowym Shinybox). Jest tak bardzo do bani, że nawet nie wiem, czy go recenzować.


Makijaż na żywo jest nieco bardziej intensywny i świetnie podkreśla zieloną tęczówkę (nawet tak dziwnie zieloną, jak moja). Tak sobie myślę, że perłowy brąz mogłam zastąpić matowym - ale i tak podoba mi się efekt.
Jak takie coś zrobić? Napierw na środek powieki nałożyć fiolet, potem - na część przy wewnętrznym kąciku - złoty cień, i wykończyć zewnętrzny kącik brązem. U mnie widzicie taką samą kolejność kolorystyczną na górnej i dolnej powiece, ale kto powiedział, że nie można poeksperymentować? :P



Drugą KatOsu nie zostanę, wiem :D Ale przecież to nie oznacza, że nie mogę bawić się cieniami :)


Podoba Wam się? Czy może powinnam wyrzucić cienie/pędzle i nigdy więcej nie męczyć Was takimi postami? :D

Pozdrawiam serdecznie! 


 

Rubinowy Kot na tropie pielęgnacji włosów Template by Ipietoon Cute Blog Design