Zawsze z zazdrością czytałam posty innych blogerek, które traktowały o samodzielnie robionych kosmetykach. Wydawało mi się to czarną magią, czymś co najmniej na równi z posyłaniem Balroga tam, skąd przyszedł, przez samego Gandalfa. Od jakiegoś czasu ciekawią mnie też kremy BB, ale że ciężko dobrać mi dobrze dopasowany kolor (skóra w żółtym, ale zimnym odcieniu, taka kość słoniowa), pomyślałam "może w końcu zrobię coś sama?" - i BUM, tak powstał Chocapic... to znaczy, pomysł :) Później było już z górki - znalazłam gotowy zestaw do samodzielnego przygotowania kremu BB na stronie e-naturalne.pl (konkretnie ten - klik). Wysyłka nastąpiła bardzo szybko (aż byłam pod wrażeniem), ale i tak zestaw przeleżał w lodówce dobre dwa tygodnie, bo bałam się go ruszyć.
Zestaw zawiera:
- Baza kremowa – 30 g
- Tlenek cynku – 2,5 g
- Dwutlenek tytanu – 2,5 g
- Olejowy ekstrakt z aloesu – 3 g
- Olej jojoba – 4 g
- Ekstrakt z prawoślazu lekarskiego – 5 g
- Ekstrakt z granatu – 3 g
- Pigmenty zawarte w zestawie, w idealnie odmierzonych proporcjach właściwych do uzyskania odpowiedniej barwy 1,3 g: rdzawy (0,3 g), żółty (0,7 g), czarny (0,3 g)
- Dyspergator - 2g
- Szpatułka
- Pipeta
- Naklejka
- Plastikowe pudełeczko na krem
Ilość wszystkich składników zestawu jest dokładnie odmierzona.
Dodatek opcjonalny, bo zamarzyło mi się, by krem pachniał różą:
Na podstronie z kremem mamy całą instrukcję wykonania. Szkoda, że nie ma jej w formie kartki dołączonej do paczki, ale trudno :) Oprócz tego w stworzeniu kremu brały również zapachowy olejek różany, podkład mineralny i nieco zielonej glinki.
A, no i oczywiście niezastąpiona, wyparzona wcześniej Pani Szklanka! :)
Pierwszy etap to przygotowanie fazy olejowej - czyli w tym przypadku do szklanki wlewamy olejek jojoba i olejowy ekstrakt z aloesu. Wlewamy wszystko, co było w opakowaniach - bez rozdrabniania się. Mieszamy, a potem dosypujemy tlenek cynku i dwutlenek tytanu.
Mi zamiast dyspersji wyszła megagęsta pasta... A wiem, że użyłam całości składników. No nic, jakoś udało mi się przełożyć to do bazy i wymieszać. Wyglądało to jeszcze nie do końca zachęcająco.
Po przemieszaniu kremu po raz 9065654634876451, przyszedł czas na dodanie ekstraktów z granatu i prawoślazu lekarskiego :)
Ponownie mieszanko i teraz zaczęły się schody... Krem był gotowy, ale wypadałoby jeszcze go zabarwić. Teoretycznie sprawa wydawała się prosta - żółty pigment i "jedziesz", a Arsenic poradziła mi, bym powolutku próbowała osiągnąć odpowiedni kolor za pomocą dwutlenku tytanu i żółtego pigmentu, ale kurczę - bałam się strasznie. I wtedy przypomniałam sobie, że mam w szufladzie próbkę za ciemnego podkładu mineralnego. Małą, ale przecież nie potrzeba było mi jej wiele, a tonacja moja. No i spróbowałam, rozmieszałam go z dyspergatorem (co było błędem), dodawałam powoli do kremu, ale on - jak na złość - był cały czas biały, ewentualnie ledwo zauważalnie zabarwiony. Zaczęłam trochę panikować, dodałam żółtego pigmentu już bezpośrednio do kremu (dyspergatora już nie miałam) i... byłam bardzo zadowolona z efektu.
Mój pierwszy kosmetyk w pełni DIY, mój kolor, świetny skład i świadomość, że nie ma tam zbędnej chemii. Świetnie, nie? Wydawałoby się, że wszystko pięknie, ale popełniłam dwa zasadnicze błędy które prawdopodobnie przyczyniły się do braku happy endu w tej historii.
Po pierwsze - afera z pigmentami. Niepotrzebnie kombinowałam. Już mniejsza o tę zmarnowaną próbkę podkładu - poległa w chwale, próbując przysłużyć się cennej sprawie - jednakże dodanie pigmentów bez uprzedniego rozmieszania ich w dyspergatorze spowodowało chyba ich destabilizację. Krem był taki, jaki widzicie dosłownie chwilę po zrobieniu - jednak pięć godzin później, kiedy do niego zajrzałam, okazał się przybrać barwę wielkanocnego kurczaczka...
Pomyślałam - trudno, raz kozie... Kotu... KURCZAKOWI śmierć, najwyżej będę nakładać go mniej, zwłaszcza że koloru aż tak nie było widać na twarzy. Potem próbowałam dodać do kremu nieco zielonej glinki (nie znam się na glinkach, a ta była opisana jako biała - uwierzyłam :D) w celu złagodzenia żółci, ale nic z tego, po prostu nie było opcji. Kurczak i już.
Po drugie - ponieważ dodałam olejek zapachowy na samym końcu kręcenia kremu, a nie - jak było powiedziane w instrukcji - w momencie tworzenia fazy olejowej, krem zwyczajnie mi się rozwarstwił. Wygląda to tak, jakby olejek nie dogadał się z kremem i stwierdził, że wychodzi - a wiem, że to olejek, bo ten płyn BARDZO pachniał różą. No nic, odlałam, może jakoś to będzie.
Jeśli chodzi o efekt, jaki daje krem, to muszę naprawdę pochwalić. Nie mam może wielkiego doświadczenia w dziedzinie tych kremów, ale dla mnie działał dokładnie tak, jak miał działać - wygładzał skórę i poprawiał jej wygląd, a także nawilżał. Niestety w trakcie stosowania dostałam jakiegoś nieciekawego wysypu na policzkach (dlatego też nie ma zdjęcia, nieciekawie to wygląda) i nie jestem pewna, czy nie spowodowały tego moje kombinacje składowe. Na razie krem odstawiłam na półkę i zużywam to, co mam (resztki Alterry, próbki, olejki...). Według instrukcji można go trzymać w temperaturze pokojowej, więc będę do niego co jakiś czas zaglądać i obserwować, co będzie się działo, ale na razie moim celem priorytetowym jest regeneracja cery.
Podsumowując - to nie pierwszy i nie ostatni kosmetyk, który samodzielnie ukręciłam - o nie, na pewno nie! Jest przy tym zdecydowanie za dużo frajdy i żaden kosmetyk drogeryjny nie da Wam tego samego. Moim zdaniem naprawdę warto zaopatrzyć się w ten zestaw i spróbować, ale... uważajcie z eksperymentami i pigmentami. :D Ja już na pewno będę trzymać się ściśle instrukcji, bez jakiegokolwiek szemrania, przynajmniej póki nie nabiorę doświadczenia :)
A jakie są Wasze doświadczenia z kręceniem własnych kosmetyków? :)
Ja robiłam tylko mydełka przetapiając inne. No i cienie raz robiłam i błyszczyk. Ale to na uczelni te ostatnie :D. Kremy BB raczej nie są mi bliskie :)
OdpowiedzUsuńA ja próbuję się przekonać do kremów BB, choć ten mi ewidentnie nie wyszedł :)
UsuńŚwietny, ach az bym chciała sobie teraz go zrobić :)
OdpowiedzUsuńTylko pomiń olejek różany... :D
UsuńKiedyś miałam na niego ochotę, ale znając moje życie tez bym cos zmasakrowala :p
OdpowiedzUsuńNajlepsza nauczka, że jak się coś robi, to WEDŁUG PRZEPISU :D
Usuńbardzo możliwe, że nie wszystko gra z powodu dodatkowych eksperymentów! też sądzę, że nie wolno się poddawać! i masz rację że duuużo więcej radości sprawiają takie kosmetyki niż te ze sklepowej półki :-)
OdpowiedzUsuńNa pewno się nie poddam po jednej nieudanej próbie, ale no... Byłam troszkę rozczarowana :D
UsuńJa sama nie robię, a szkoda :D
OdpowiedzUsuńAno, szkoda :)
UsuńNa moim blogu pojawiło się rozdanie z kosmetykami HEAN, jeśli byłabyś zainteresowana to zapraszam do wzięcia udziału :)
OdpowiedzUsuń